Na pierwszy rzut oka scenariusz „Sopranos” nie przedstawia się zbyt atrakcyjnie. Akcja rozgrywa się w New Jersey, według amerykańskich standardów mało interesującym miejscu. Tony jest co prawda właścicielem klubu Bada-Bing, w którym tańczą rozebrane niemal do naga girl-sy, seks nie odgrywa w serialu jednak większej roli. Mafijni kolesie Tony’ego i on sam to pozornie typowe rzezimieszki, używają brzydkich słów zamiast przecinków i rutynowo podchodzą do zlecanych im egzekucji. Podobnych można było oglądać w filmach „Ojciec Chrzestny” i „Good Fellas”.
Na tym jednak kończą się podobieństwa. Tony Soprano nie jest bowiem jakimś tam sobie zwykłym kryminalistą, ale kryminalistą z problemami. Znaczną część czasu spędza w gabinecie psychiatrycznym, usiłując wykryć przyczynę dręczących go lęków i nocnych koszmarów. Kiedy ginie jeden z jego przyjaciół, Tony popada w marazm, z którego nie mogą wyciągnąć go nawet duże dawki prozacu, popularnego w USA środka antydepresyjnego. Wizyty u psychiatry, które bezskutecznie stara się utrzymać w tajemnicy, stają się przyczyną jego problemów wewnątrz mafii. Tony uważany jest za mięczaka. To przeciwko niemu kierują się podejrzenia, kiedy FBI bierze pod lupę kolejnych członków organizacji.
Ponadto Tony to osoba o skomplikowanej osobowości, którą stać tak na złe jak i dobre odruchy. Potrafi na przykład na prośbę przyjaciela wstrzymać wykonanie wyroku na trenerze piłki nożnej, który zgwałcił koleżankę córki, bez skrupułów jednak wrzuca do wody obciążone betonowymi pustakami ciało jednego z członków mafii, podejrzanego o współpracę z FBI, na którym wcześniej osobiście wykonał wyrok.
Chcąc nie chcąc, do Tony’ego Soprano czuje się sympatię. Jest on co prawda mordercą, ale takim, który zabija tylko wtedy, kiedy jest to konieczne z punktu widzenia zawodowych interesów, a nie dlatego, że sprawia mu to przyjemność.