Najwyraźniej dawna alternatywa i różne, pierwotnie subkulturowe ekspresje wkroczyły w świat komercji. Mam oto przed sobą „Dosdedos”, magazyn adresowany do fanów deskorolek, snowboardu i mocnego hip-hopu. Kolorowe fotografie z Berlina i Londynu przedstawiające dokonania tamtejszych grafficiarzy, wywiady z muzykami, recenzje, listy od czytelników i redakcyjne teksty inkrustowane slangiem, a do tego reklamy sprzętu sportowego, odzieży i telefonów komórkowych. „Dosdedos” nie ukrywa, że opowiada się za daleko idącą swobodą, również w kwestii legalizacji marihuany, ale też żaden czytelnik nie ma wątpliwości, że pismo nie mogłoby się ukazywać, gdyby nie rzeczone reklamy.
To samo dotyczy magazynów propagujących kulturę techno, a nawet tych, które trwają przy sentymentach do dobrego, starego punku i jego dzisiejszych pozostałości. Sam fakt korzystania z oficjalnej dystrybucji pociąga za sobą określone skutki. Ktoś to musi kupić, trzeba więc zachęcić potencjalnego odbiorcę dobrze skomponowaną i rzucającą się w oczy okładką, oryginalnym, a przy tym profesjonalnym układem stron i porządnym czytelnym drukiem. Nikt przecież nie zauważyłby na stoisku z wielobarwną prasą ubogiej gazetki wykonanej metodą chałupniczą. Żaden dystrybutor nie zdecydowałby się na rozprowadzanie pisma przypominającego dawny samizdat, nawet jeśli publikowano by w nim same rewelacje. A skoro jest, jak jest, trzeba się bardzo starać, by zostać na rynku. Surowe realia znajdują odbicie we wstępniakach:
• „Były kłopoty, na początku roku jeszcze jedno genialne postanowienie rządu spowodowało, że spadły na nas kolejne konkretne podatki. (...) Niestety, aby dalej rozwijać Waszą gazetkę i nie podpaść krwiopijczym urzędom, musimy was skarcić na dodatkowe pięćdziesiąt groszy”.