Sygnatariuszami listu są znani i lubiani przeze mnie koledzy-reżyserzy, więc oczywiście wolałbym, żeby to oni decydowali o tym, jak świat ma wyglądać. Jednak trzeba, moim zdaniem, pogodzić się z faktem, że jest on daleki od naszych, pięknoduchów, wyobrażeń. W pierwszym odruchu, kiedy dostałem ów list, powiedziałem nawet, że solidaryzuję się z jego treścią, aczkolwiek mam wątpliwości. Potem zaczęły się one mnożyć, aż w rezultacie zapaliła się czerwona lampka.
Dobrze pamiętam czasy, kiedy marzyło się o wolności. Gdy w końcu przyszła, trochę nas zaskoczyła, nie jesteśmy jeszcze do końca do niej przygotowani, wobec wielu spraw, wydarzeń czy zjawisk zostajemy postawieni zbyt nagle. I czasem reagujemy na nie zbyt impulsywnie lub emocjonalnie. Tymczasem wolność musi kosztować: np. wolny rynek rodzi często bezwzględną konkurencję, a godząc się na wolną prasę musimy zaakceptować także tabloidy. Mimo to ani przez chwilę nie mam wątpliwości, że wolność, z całym dobrodziejstwem inwentarza, jest ważniejsza od najszlachetniejszych intencji ludzi, którzy pragną wprowadzić zakazy. Gdy ktoś dbając o moje morale mówi mi, co mam oglądać lub czego słuchać – budzi się od razu we mnie przekonanie, że to już było, to już przeżyliśmy. Dčja vu – jak tytuł jednego z moich filmów. Z pewnością selekcja, której ongiś dokonywali urzędnicy partyjni czy państwowi, wiele razy chroniła widzów przed filmami czy programami miałkimi i oglądaliśmy często rzeczy najlepsze, co z tego jednak, skoro wielu z nich nie mieliśmy zwyczajnie prawa zobaczyć, bo były zabronione. Taka absurdalna sytuacja wcale mi nie odpowiadała, dlatego obiema rękami podpisuję się pod możliwością wyboru. Nie chodzi wcale o to, czy jestem zwolennikiem programu „Amazonki”. Uważam po prostu, że ma on prawo do istnienia – oczywiście dopóki nie łamie obowiązujących paragrafów.