Międzynarodowa dyplomacja ogranicza się do ruchów pozorowanych. Nie można oprzeć się wrażeniu, że zarówno spora część świata arabskiego, jak i Europa oraz Stany Zjednoczone, również żyjące w cieniu fundamentalizmu islamskiego i dostrzegające powiązania Hezbollahu z mocodawcami w Iranie i w Syrii, chętnie akceptują rzeczywistość, w której Izrael wyciąga za nie kasztany z ognia. Stąd brak skutecznej inicjatywy zmierzającej do narzucenia stronom natychmiastowego, bezwarunkowego zaprzestania walk.
W salonach petersburskiego pałacu Władimira Putina obradowały niedawno głowy najbogatszych krajów świata (G8). W rzadkiej chwili wspólnoty opinii uczestnicy spotkania jednogłośnie potępili działania Hezbollahu, obarczając szyicką organizację terrorystyczną odpowiedzialnością za rozpętanie zawieruchy wojennej. Od Izraela domagali się jedynie wstrzemięźliwości w odwecie. Za jej brak nie grozili sankcjami. Jerozolima odczytała to jako przyzwolenie na kontynuowanie walki, aż do osiągnięcia celu kampanii: rozbicia sił zbrojnych Partii Allaha, czyli Hezbollahu.
W pierwszych dniach tego tygodnia przybyła na Bliski Wschód Condoleezza Rice. Kilka dni wcześniej amerykańskie weto w Radzie Bezpieczeństwa storpedowało wezwanie Kofi Annana do natychmiastowego zawieszenia broni. Echa tej rozgrywki przywiozła w swej dyplomatycznej tece amerykańska sekretarz stanu do Kairu i Jerozolimy. Nie ma w tej tece propozycji zaprzestania lub chociażby częściowego wygaszenia konfliktu. Jest jedynie wysiłek dalszego utrzymania koalicji arabskiej, piętnującej Hasana Nasrallaha, lidera Hezbollahu, często określanego jako skrzyżowanie ajatollaha z Che Guevarą. Wizytę Condoleezzy Rice poprzedziły osobiste rozmowy Busha z królem Arabii Saudyjskiej Abdullahem i z premierem Turcji Recepem Erdoganem.