Wielka emigracja kieruje się na Zachód. Jest liczna, głośna, dzięki mediom kibicuje jej cała Polska. Na Zachód jadą ludzie młodzi, po studiach, pokolenie 1200 brutto, bo w kraju nie widzą dla siebie perspektyw. Dołączają do nich 30–40-latki, którym w Polsce zagląda w oczy bieda lub bezrobocie. A tam na budowach, na farmach, w pubach, w Londynie, Dublinie, Barcelonie, szukają szansy na godziwą płacę za normalną pracę. Wielka emigracja na Zachód to ponad milion osób.
Mniejsza emigracja odlatuje z warszawskiego Okęcia samolotem rejsowym. Tam, dokąd zmierza, tanie linie nie docierają. Kierunek: Rosja, Ukraina, inne kraje bloku wschodniego. Ta druga grupa jest dyskretna. Kibicują jej rodziny i przyjaciele. Jedzie tam pokolenie 30–40-latków. Wykształceni, doświadczeni, światowi. Nie myślą o sobie jak o emigrantach. Wolą być nazywani ekspatami (z ang. expatriot – poza ojczyzną). Cenieni nad Wisłą, zajmowali tu wysokie lub średnie stanowiska. Niejedna firma usiłowała ich skusić. Na przeprowadzkę na Wschód namówili ich łowcy głów, którzy przeczesują rynek pracy w poszukiwaniu najlepszych. Zatrudniani na kontraktach przez wielkie koncerny w Moskwie, Petersburgu, Nowosybirsku, traktują to jak wyzwanie, szansę na dużą karierę i wielkie pieniądze. Szacuje się, że ta mała emigracja na Wschód to już kilkanaście tysięcy osób. A na tym się nie skończy.
Prawie jak w Londynie
Kiedy mąż Beaty Beker dostał propozycję pracy w rosyjskim oddziale IKEA, rodzina i przyjaciele nie ukrywali obaw. Był 1993 r. Szwedzka firma meblarska otworzyła pierwszy sklep w Polsce i zachęcona sukcesem agresywnie wchodziła na nowe, postkomunistyczne rynki. Na moskiewskich ulicach było niespokojnie.