W Libanie coraz częściej słychać głosy, że życie każdego psa z izraelskim rodowodem warte jest więcej niż życie Libańczyka, nie daj Boże szyity.
Prawie 400 zabitych, tysiące rannych, setki tysięcy uchodźców i blisko 4 mln śmiertelnie przerażonych Libańczyków – tak do tej pory wypada rachunek wystawiony przez Izrael narodowi libańskiemu za porwanie dwóch izraelskich żołnierzy przez Hezbollah.
W Libanie każdy się zastanawia, czy nie wystarczy zrównanie z ziemią całego południa kraju, zbombardowanie międzynarodowego lotniska w Bejrucie, portów i najważniejszych dróg krajowych prowadzących do Syrii. Czy naprawdę trzeba zniszczyć elektrownie i pogrążyć większość mieszkańców stolicy w ciemnościach? Czy chodzi o to, żeby Libańczyków dobić, izolując ich od świata, rodzin i przyjaciół, bombardując sieć telefonii komórkowej i wieże transmisyjne? – takie głosy słyszę od uchodźców i od znajomych, z którymi jestem tu w stałym kontakcie.
Fakt, można zrozumieć, że Izrael chce się pozbyć telewizji Hezbollahu – Al-Manar. Ale w czym zawiniła publiczna telewizja LBC czy prywatna stacja Future TV, sprzymierzona z rządem premiera Fuada Siniory? W Libanie ludzie szydzą z amerykańskiej i izraelskiej logiki: celem operacji jest zniszczenie infrastruktury Hezbollahu i uwolnienie libańskiego społeczeństwa od terroryzmu – należy więc zbombardować jedną z największych mleczarni w kraju. Bernard, student inżynierii, ironizuje: – Przecież nie wiadomo, jaka broń masowego rażenia kryje się w mleku! Ani w sklepach spożywczych, fabrykach czy na stacjach benzynowych.
Może rację ma Nagib Aoun, który pisze we frankofońskim dzienniku „L’Orient Le Jour”, że Liban już nigdy nie będzie taki jak kiedyś: „Liban jutra będzie inny lub już wcale go nie będzie.