Zbigniew Herbert był bodaj ostatnim naszym poetą, który powoływał się na Homera, a i to spotykały go pretensje, że układa wiersze z prefabrykatów, czyli z gotowych lecz zleżałych i dla nas już niefunkcjonalnych pozostałości kulturalnych. W kinie co prawda gatunek miał swój okres, i to pompatyczny, jednak zakończony od dawna i minorowo. Włosi w latach 50. tłukli masowo historyjki o prześladowanych chrześcijańskich dziewicach, twardych centurionach i senatorach w togach, od którego to ubioru dział ten zwano „peplum”, który to zwrot wkrótce zaczął oznaczać tandetę: połączenie cyrku z operą, przy tym opera wyglądała cyrkowo, cyrk zaś stawał się operowo dęty.
Również Hollywood podjął ten temat, i w przeciwieństwie do włoskiego prowincjonalizmu zaangażował całą swoją wystawną maszynerię oraz autorytet swojego profesjonalizmu („Ben Hur” z 1959 r. otrzymał 11 Oscarów). W „Spartacusie” popisywali się Kirk Douglas i Laurence Olivier, czyli najpopularniejsi wówczas aktorzy dramatyczni, jeden ekranowy, drugi teatralny; w „Upadku Cesarstwa Rzymskiego” gwiazdą była sama Sophia Loren, zaś „Kleopatra” była najdroższym (wówczas) filmem w dziejach kina, z parą kochanków głośnych zarówno w życiu, jak na scenie, Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem. Niemniej i ten wysiłek wygasł, wydawałoby się, bez przyszłości.
Cała ta seria pochodzi z lat 60., wzięła się zaś z zamiaru oficjalnie zadeklarowanego: kino przystępuje do rywalizacji z telewizją, dla której niedostępny jest rozmach kostiumowy w panoramie i w supertechnikolorze (TV była wówczas jeszcze czarno-biała). Ale właśnie ów zamiar konkurowania sprawił, że filmowy cykl antyczny zabrnął w impas: starożytność musiała dostarczyć tego, co dawały monitory masowym odbiorcom w ich domach: zrozumiałej dla nich codzienności oraz sentymentu.