Sławomir Mrożek: Dziennik powrotu. Noir Sur Blanc. Warszawa 2000, s. 264
„Dziennik powrotu” Mrożka nie jest dziennikiem i nie mówi o powrocie. Ani słowem nie wspomina o kolejnych przeprowadzkach emigranta (słowniki biograficzne informują: 1963–67 – Włochy; 1968–90 – Paryż; 1990–97 – Meksyk), a na kilku stronach załatwia się z decyzją opuszczenia rancha Epifania. Zapowiada też Mrożek, że nie będzie pisał o zmianach, jakie zastał w kraju, ani też o zmianach, jakie w nim zaszły i jakie teraz sobie uświadamia. O czym zatem jest ta książka? O rzeczach niezmiennych – tych, które przetrwały i przetrwają każdą zmianę (nawet tak błahą, jak zmiana ustroju): o politykach, którzy plotą bzdury stylem wysokim, o chamstwie szerzącym się na ulicach, o życiu publicznym, którym miotają polskie humory, o kruchości i płytkości naszej stabilizacji, o rodzimym niedoróbstwie i braku profesjonalizmu, o polskiej niechęci do Polski. Już po kilku felietonach „Dziennika powrotu” czujemy, że autor jest bardziej stąd niż z oddali. Już chłoszcze nas jak inni felietoniści, już przynudza po naszemu i jak my zamienia szczegółowe w ogólne, a ogólne w ogólnikowe. Krótko mówiąc, książka ta jest wielkim, wspaniałym i zupełnie nieoczekiwanym kawałem, jaki Mrożek urządził nam wszystkim. Przecież na wieść o jego powrocie (1996) rzuciliśmy się do generalnych porządków, łudząc się, że zdążymy wyrychtować ojczyznę na przyjazd bezlitosnego kpiarza. Postawiliśmy więc kaplicę w parlamencie, McDonalda w centrum, terminal graniczny na wschodzie i mnóstwo innych pięknych rzeczy. Ale nie udało się, bo farba z tynków odpadła i dawne wylazło spod powierzchni nowego. Więc Mrożek, który chciał coś powiedzieć o zmianach, musiał napisać, że po powrocie zastał wszystko po staremu.