Kiedy w pierwszej połowie lat 90. zaczęły się w Polsce instalować wielkie międzynarodowe koncerny fonograficzne, powszechnie uznano, że oto tworzy się kolejny zdrowy segment gospodarki rynkowej. Praktycznie nieograniczona dostępność płyt zachodnich gwiazd stała się faktem. Rozbudziły się też nadzieje rodzimych artystów estrady wiązane z profesjonalizacją działalności firm płytowych. Dziś optymizmu jest daleko mniej. Płyty, poza nielicznymi wyjątkami, sprzedają się słabo, nowych polskich przebojów mamy jak na lekarstwo, coraz więcej jeszcze niedawno pierwszoplanowych wykonawców popada w niebyt, a gust masowej publiczności infekowanej muzyczno-rozrywkowym kiczem skutecznie zniechęca co ambitniejszych artystów.
Przemysłem fonograficznym w Polsce rządzi „wielka piątka” majors – firm będących filiami koncernów zagranicznych. Universal Music Polska, Pomaton EMI, Sony Music Polska, BMG Ariola i Warner Music Polska mają dziś łącznie ponad 75 proc. udziału w rynku płytowym. Głównie jednak dzięki temu, że dysponują bogatymi katalogami zagranicznymi. Ludzie kupują płyty i kasety, choć nie padają już tak spektakularne jak kiedyś rekordy sprzedaży pojedynczych tytułów, zaś w przypadku twórczości polskiej można mówić o rosnącym kryzysie.
Bessa polskiej muzyki popularnej trwa od 1997 r. Rok wcześniej saksofonista Robert Chojnacki z wokalistą Piaskiem sprzedali płytę „Sax and Sex” w rekordowym nakładzie 800 tys. egzemplarzy. Jeszcze wcześniej pół miliona osiągnęła płyta „Elf” Varius Manx z Anitą Lipnicką, a ponad 400 tys. rapowy „Alboom” Liroya. Wydawało się, że boom będzie trwał w nieskończoność, aż tu nagle po podsumowaniu wyników firm fonograficznych za pierwsze trzy kwartały 1997 r.