Na szczyt w Phenianie świat patrzył z zaskoczeniem. Ze spotkania dwóch panów Kim najbardziej cieszyli się sami Koreańczycy. To w końcu zrozumiałe. Siedem milionów Koreańczyków z Południa ma krewnych na Północy. Ze łzami w oczach witali podpisanie porozumienia Kim Dzong Ila, dyktatora Korei Północnej, z demokratycznie wybranym prezydentem Kim De Dzungiem z Południa. Odżyły nadzieje na łączenie rodzin, odwiedziny, odprawienie modłów na grobach najbliższych. Czas ucieka: ponad 60 tys. Koreańczyków z tej grupy jest już po osiemdziesiątce.
Na oczach wpatrzonych w telewizory obywateli obu państw koreańskich spełniało się marzenie Kim De Dzunga, architekta polityki „blasku słońca”. W swej autobiografii napisał on: „Stojąc pod murem berlińskim powziąłem postanowienie, że przez resztę życia poświęcę się studiowaniu planów zjednoczenia mojej ojczyzny”. W marcu Kim z Południa podczas wizyty w Berlinie deklarował publicznie gotowość współpracy z Północą i przyjścia jej z wszelką pomocą. Zjednoczenie Niemiec wywarło na Kim De Dzungu piorunujące wrażenie. Nic dziwnego, że wybrał na miejsce swej deklaracji dobrej woli wobec Północy właśnie Berlin.
Tak samo szczyt w Phenianie naładowany był symboliką polityczną. Media momentalnie nazwały spotkanie dwóch panów Kim historycznym. „Trzynastego czerwca zajmie poczesne miejsce w dziejach” – powiedział Kim Dzong Il w limuzynie, odwożąc swego gościa z lotniska do rządowego hotelu Sto Kwiatów. „Twórzmy historię” – odpowiedział Kim De Dzung. Spotkanie w Phenianie to jego osobisty triumf. Choć odwilży w stosunkach Południa z Północą było już kilka, wcześniej zawierano też porozumienia, również o łączeniu rodzin (skorzystało z tego... 50 osób) – po raz pierwszy od ponad 50 lat doszło do rozmów na najwyższym szczeblu władzy państwowej.