Anthony Giddens, jeden z najwybitniejszych współczesnych socjologów i jednocześnie lewicowych myślicieli (to on współtworzył program „trzeciej drogi” brytyjskich laburzystów), patrzy uważnie zarówno na termometr, jak i na rachunki, jakie płaci na stacji benzynowej. Patrzy i dochodzi do wniosku, że „wiek XXI będzie kluczowy dla ludzkości. Czeka nas szok klimatyczny i szok energetyczny” („Europa” – tygodnik idei, 26 lipca br.). Stwierdzenie to nie jest zapewne zbyt odkrywcze, istotniejsza jest konkluzja: „Chciałbym, aby zagadnienia zmian klimatycznych i bezpieczeństwa energetycznego znalazły się w centrum współczesnej polityki – dlatego należy je odebrać ruchom ekologicznym. I uczynić centralnym składnikiem życia politycznego”.
Przecież sukcesy proekologicznych partii Zielonych, zwłaszcza w Niemczech, ale także i we Francji, polegały na wprowadzeniu świadomości zagrożeń ekologicznych do codziennej polityki.
Nie sposób nie docenić zasług Zielonych. Ich kampanie protestu przeciwko skandalicznym praktykom ekologicznym wielkich korporacji naftowych i wydobywczych uświadomiły, że wolny globalny rynek sam z siebie nie rozwiąże problemów środowiska naturalnego. Logika zysku nakazuje zwiększanie wydobycia, a nie ochronę zasobów.
Problem w tym, twierdzi socjolog, że Zieloni są anachroniczni, a ich popularność, znowu nie tak wielka w porównaniu z innymi nurtami polityki, wynika z istniejącego w społeczeństwie resentymentu do nauki i techniki. Uczeni obiecali, że uwolnią świat od wszelkich nieszczęść, i jeszcze w latach 60., epoce energetyki jądrowej, podboju kosmosu oraz innych fantastycznych osiągnięć, wierzyliśmy im bezgranicznie.