Monopol władzy partii republikańskiej (Grand Old Party, GOP) w Waszyngtonie dobiegł końca – Bush musi podzielić się rządami z opozycją, z którą dotąd się nie liczył. Paradoksalnie, może to pomóc republikanom w wyborach prezydenckich za dwa lata.
Sytuacja, gdy jedna partia sprawuje władzę w Białym Domu, a druga w Kongresie, nazywana jest w Stanach Zjednoczonych gridlock – klincz parlamentarny, co sugeruje, że wskutek wzajemnego blokowania nic nie posuwa się do przodu. W rzeczywistości tak źle nie jest. Wynik ostatnich wyborów lepiej przede wszystkim oddaje znany podział kraju na Amerykę czerwoną, czyli konserwatywno-republikańską, której matecznikiem jest religijne południe i wiejski interior, oraz niebieską, liberalno-demokratyczną, okopaną na obu wybrzeżach.
To, co się stało 7 listopada, można uznać za swoiste przywrócenie równowagi – Bush i GOP posunęli się po prostu za daleko i amerykańskie wahadło powróciło do pionu. Podział władzy wykonawczej i ustawodawczej między obie partie to jeden z przejawów systemu check-and-balance, kontroli i szachowania się nawzajem poszczególnych instytucji – sól amerykańskiej demokracji. W jej dziejach oba stronnictwa często dzieliły się w ten sposób władzą. Dochodziło do tego zwykle w połowie drugiej kadencji urzędującego prezydenta – tak jak teraz.
Ugiąć się, by wygrać
Ostatnie precedensy historyczne wskazują, że klincz może być całkiem konstruktywną kohabitacją, współrządzeniem. W latach 80., kiedy przy 1600 Pensylvania Avenue urzędował prezydent Reagan, na Kapitolu dominowali demokraci. Nie przeszkodziło to im, przynajmniej w niektórych sprawach, współpracować z prawicowym prezydentem. Udało się dzięki temu przeprowadzić na przykład zainicjowaną przez Ronalda Reagana obniżkę podatków, która przyniosła boom ekonomiczny (rozdęcie deficytu budżetowego było skutkiem niepohamowanych wydatków).