Pod koniec 2000 r., jak pokazują statystyki GUS, największy przyrost płac odnotowano w górnictwie i kopalnictwie, a także w leśnictwie oraz w wytwarzaniu i zaopatrywaniu w energię elektryczną, gaz i wodę. W skali całego ubiegłego roku znacznie ponadprzeciętnie wzrosły wynagrodzenia w transporcie, gospodarce magazynowej, łączności i usługowej działalności komunalnej. Dlaczego akurat to tym działom gospodarki się poszczęściło?
Twardzi zwolennicy wolnego rynku traktują zarobki jak zjawisko przyrodnicze. Jeśli są takie, to znaczy, że takie właśnie być muszą, bo wynikają z całej struktury ekonomicznej, z nieubłaganego prawa popytu i podaży. Pracę, ich zdaniem, wartościuje tylko rynek, a nie jakiś superarbiter, kierujący się kryteriami moralnymi czy prestiżem zawodu. Jeżeli pracodawca będzie płacił za dużo, to jego firma stanie się niekonkurencyjna z powodu kosztów, jeżeli za mało – straci pracowników (z poprawką na straszak bezrobocia). Liberalne przekonanie, że nie wolno ingerować w strukturę płac, ma mocne podstawy. Tam bowiem, gdzie z powodów społecznych nie działa rynek, zaczyna działać polityczna siła, wcale od rynku nie sprawiedliwsza.
Jakkolwiek to brzmi przygnębiająco, rynkowa wartość pracy polskich górników byłaby bardzo niska. Polityczno-związkowy lobbing powoduje jednak, że kopalnie płacą im więcej, niż to wynika z ekonomicznego rachunku. Takiej siły przebicia nie mają inne grupy zawodowe, choćby pielęgniarki. Wspólne protesty sióstr i górników w ostatnich tygodniach zakrawają zatem na smutny paradoks, ponieważ jedni zarabiają tak mało, gdyż inni, kosztem ogółu, wywalczyli więcej. Nikt przy tym wszystkim głośno nie twierdzi, że za ciężką pracę górników, a tym bardziej pielęgniarek, płaci się zbyt dużo. Tak mówić nie wypada. Pensje w ogóle są bowiem niskie.