51 Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie był pierwszym liczącym się wydarzeniem z branży kinowej w nowym stuleciu. Z czego oczywiście nic szczególnego nie mogło wynikać, cały przełom milenijny, jak się okazało już wcześniej, nie stanowił istotnej cezury. A jednak, gdy patrzyło się godzinami na obrazy z wszystkich stron świata, nasuwało się spostrzeżenie, iż coś się jednak zmienia w tym celuloidowym świecie, w każdym razie jeszcze kilka, kilkanaście lat temu pokazywano w Berlinie trochę inne filmy. Wygląda na to, iż dzisiaj kino zwolniło się z obowiązku przemawiania w imieniu całych zbiorowości, coraz też rzadziej angażuje się politycznie czy ideologicznie. Najbardziej oczywiste stwierdzenie po tegorocznym Berlinale jest takie, że dzisiaj kamera chętniej pokazuje przypadki jednostkowych bohaterów, przeżywających rozterki natury uczuciowej, wchodząc śmiało na terytorium tematyczne zarezerwowane jeszcze do niedawna dla telenoweli.
Nigdy jeszcze nie było w Berlinie tylu fabuł zbudowanych wokół sercowych i erotycznych zaplątań bohaterów, a dotyczy to nie tylko konkursu głównego, lecz także pokazów towarzyszących. Kiedy czytałem rano w gazecie festiwalowej krótkie zapowiedzi prezentowanych w danym dniu pozycji, miałem wrażenie, jakbym studiował program tygodniowy komercyjnej stacji telewizyjnej. Dzisiaj po prostu sztuka nie dzieli tematów na błahe i podniosłe, godne i niegodne sfilmowania, istotne jest tylko, jak się da artystycznie „użyć” najbardziej nawet potocznego motywu. W kinie wszystko bowiem już było i to na wiele lat, zanim pojawili się pierwsi post-moderniści.
Najwyraźniej taka właśnie była doktryna szanownego jury, które prawie pominęło tytuły wymieniane w gronie faworytów ze względu na wagę podejmowanych kwestii, myślę choćby o amerykańskim, bardzo zresztą porządnym „Traffic” (sprawa przemytu i dystrybucji narkotyków), czy koreańskim obrazie „Wspólna strefa bezpieczeństwa” (bliskie spotkania żołnierzy z obu części podzielonego kraju strzegących granicy).