Listy i telefony
Po publikacji nadeszło kilkadziesiąt listów, równie dużo było telefonów. Jedni potępiali wydarzenia z przeszłości, inni wieszali psy na autorze reportażu. Tadeusz Dobrzyniak z Ornety, do 17 roku życia mieszkaniec wsi pod Aleksandrowem, napisał: „Ta sprawa nurtowała mnie przez całe życie. Byłem zdziwiony i przyznam mile zaskoczony tym, że moje myśli i dylematy życiowe ujrzały (w artykule – przyp. autora) światło dzienne”.
Antoni Dobrzyński z Zabrza opisał wydarzenie z 1942 r., kiedy Niemcy wysiedlali mieszkańców wsi Brzezie (ok. 70 km od Warszawy). Gestapowcy mówiący po polsku rozstrzelali m.in. trzech braci ciotecznych autora listu. „Jest możliwe, że mogli to być ci Niemcy lub Polacy, którzy przeszli na niemiecką stronę, a pochodzili z miejscowości Aleksandrów (...). Panie redaktorze piszący ten artykuł, co by pan przeżywał, gdyby dotknęła pana taka tragedia jak nas, mordowanych wtedy jak szczury?”.
Starsi czytelnicy (urodzeni przed II wojną) problem postrzegają zwykle tak: wydarzenia w Aleksandrowie nie były wyrwane z kontekstu. Niemcy napadły na Polskę, podbiły ją, a najeźdźcy zachowywali się okrutnie. Czytelnik przedstawiający się jako profesor uniwersytecki, prawnik, w rozmowie telefonicznej opowiedział o tragedii mieszkańców powiatu rypińskiego we wrześniu 1939 r. Rozstrzelano tam 6,5 tys. Polaków. Sprawcami czynów byli często nie hitlerowcy w mundurach, ale niemieccy sąsiedzi, czasem mieszkający tam od pokoleń. – A pan jako sensację opisuje śmierć setki aleksandrowskich Niemców – z wyrzutem zauważył profesor.
Otóż nie ma takiej wagi, na której można ustawić złe czyny i wymierzyć je po równo. Zbrodnia pozostaje zbrodnią i bez znaczenia jest, czy popełnił ją Niemiec, czy Polak.