Bez światełek na choince można się obejść. Gorzej, gdy przerwy w dostawach prądu, jakie zaczęły się na masową skalę w połowie stycznia, zatrzymują pracę fabryk i unieruchamiają pompy tłoczące paliwo do systemu stacji benzynowych. Kalifornia, która wyszła obronną ręką z trzęsień ziemi, gigantycznych pożarów lasów, powodzi i siedmioletniej suszy, ugina się pod ciężarem katastrofy sprowokowanej nie przez naturę, ale ludzką niekompetencję i brak wyobraźni.
Cała historia ledwo mieści się w głowie – jeszcze 15 lat temu opowieść o braku prądu w płynącej mlekiem i miodem Kalifornii uznać by można za prymitywny wymysł komunistycznej propagandy. Dziś latarki, świeczki i drzewo na opał w kominku idą jak woda. Psują się miliony litrów mleka, bo stają mleczarnie, a brak prądu i niska temperatura grożą zniszczeniem zbiorów cytrusów.
Na Kalifornię przypada 13 proc. produktu narodowego Ameryki – ponad 1,2 biliona dolarów. Jest to odrobinę mniej niż wytwarza cała Wielka Brytania i nieco więcej niż Włochy. Gdyby był to osobny kraj, plasowałby się na szóstym miejscu na świecie pod względem potencjału gospodarczego. Ostatnimi laty miejsca pracy powstawały tu w tempie dwukrotnie szybszym niż w całych Stanach. Tu mieści się Dolina Krzemowa, tu mają swe siedziby filary nowej ekonomii takie jak Intel, Cisco, Oracle, Hewlett Packard, Apple, Sun Microsystems, a także większość urodzonych po 1995 r. firm internetowych z Yahoo i eBay, żeby wspomnieć tylko o tych, którzy wciąż całkiem nieźle sobie radzą. Zakrawa więc na ironię, że w XXI wiek akurat Kalifornia wkracza prawie po ciemku.
Miało być pięknie
Krótka historia gigantycznej klapy wygląda tak: w 1993 r.