Przez wiele kwietniowych i majowych tygodni w Polsce (wyłączywszy nieco zachodnich i południowych obrzeży) nie spadł obfity deszcz. W dzień uprawy na polach i w sadach paliło słońce, za to w nocy niszczył je przymrozek. Choćby teraz zaczęło nawet lać jak z cebra, stało się: wymarzły zboża, wyschły łąki, spłonęły hektary lasów. Prognozowana katastrofa w rolnictwie powoli staje się faktem. Rolnikom puszczają nerwy, samorządowcy i związkowcy coraz głośniej domagają się ogłoszenia stanu klęski żywiołowej.
Złe przeczucie Janina Andrukanis z Gruszek (Suwalszczyzna) miała już wtedy, gdy bociany na swojej stodole zobaczyła w tym roku o cały miesiąc wcześniej. I prawdę mówiąc dziwne były one jakieś, biedaki, bo na gniazdo siadały z góry, pionowo, a nie poziomo nadlatując jak Pan Bóg przykazał. – Czy to oni takie chude, że je wiatr unosi? – spekulowała Janina Andrukanis, a razem z nią wielu gospodarzy z Gruszek, a nawet ci od Suwałk i Augustowa.
Polityka
22.2000
(2247) z dnia 27.05.2000;
Kraj;
s. 20