Skąd bierze się siła teatru północnych sąsiadów? Jakkolwiek definiować, bałamutna i, hm, nazbyt prostoduszna wydaje się teza Romana Pawłowskiego rzucona podczas tegorocznych (poświęconych Litwinom) lubelskich Konfrontacji, w myśl której podstawowym atutem jest odcięcie od świata i wynikająca stąd obojętność wobec rozmaitych uświęconych tradycji. Myślałby kto, że zachwycamy się samorodkami spośród uroczysk! Odwrotnie: Litwini imponująco rozsądnie potrafili w czasach radzieckiego zniewolenia wziąć z rosyjskiej kultury scenicznej to co najlepsze – żarliwość, odwagę i głębię czytania arcydzieł, warsztat reżyserski i aktorski – odsiać zaś to, co doraźne i skażone propagandą. Potrafili skojarzyć realizm metaforyczny, biorący początek w mądrze rozumianym Stanisławskim, z własnymi, nieśmiałymi tradycjami ekspresjonizmu i surrealizmu i nie zagubić korzeni, naturalnych („niedawno zeszliśmy z kartofliska”, mawia Nekrošius), wrytych w krajobraz, w styl życia, w rytuały i duchowość.
A peryferyjne położenie, rzecz jasna, pomagało. Daleko od centrali nie przestrzegano surowo doktryny estetycznej. Kogo mógł niepokoić teatr Juozasa Miltinisa, legendarnego ucznia Charles’a Dullina – w mikroskopijnym Poniewieżu? Co nie oznacza sielanki: Jonasa Jurašasa bezpardonowo wyrzucono na emigrację, Jonas Vaitkus, twórca oryginalnych „Dziadów” (oglądanych także w Warszawie), miał w czasach radzieckich typowe kłopoty dysydenta. Następcy, Nekrošius czy Rimas Tuminas, nie angażowali się bezpośrednio w politykę. Ale też teatr litewski, jak się zdaje, nie pełnił funkcji wentyla politycznego, nierzadkiej w krajach bloku; nie wikłał się w aluzyjną doraźność. Budował enklawę wolności odmiennie: drążąc problematykę egzystencjalną, analizując ludzki los bez uproszczeń.