Libretto tej bajki na podstawie powieści Jamesa Matthew Barriego napisał ponadosiemdziesięcioletni Jeremi Przybora. I może dlatego spod jego pióra wyszła nie tylko historia dla dzieci, ale i historia o dzieciach. Wspaniała, mądra, pozbawiona z jednej strony minoderii w stylu „koci, koci łapci...”, z drugiej – taniej dydaktyki. Nie ma tu udziwnień, zbyt śmiałych przeróbek, lekceważenia oryginału. A jednak widz (czy może bardziej słuchacz) czuje, jakby miał do czynienia z całkiem nowym „Piotrusiem Panem”. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, Przybora nie potraktował bohaterów konwencjonalnie. Ojciec Wendy, Pan Darling, okazuje się więc przede wszystkim mężczyzną nie umiejącym pogodzić ojcowskich uczuć z kulturowymi standardami bycia autorytetem i głową rodziny. Kapitan Hak to nie bezwzględny rzezimieszek, ale człowiek gdzieś w głębi duszy marzący o rodzinie, spokoju i w gruncie rzeczy pogardzający profesją i kompanami, z którymi przyszło mu pędzić żywot. A Piotruś Pan to właściwie dziecko okaleczone psychicznie, któremu nie było dane doświadczyć podstawowych uczuć i które wykorzystuje brak tych uczuć u innych. Pojawiać się będzie zawsze „póki na świat przychodzić będą dzieci beztroskie, niewinne i trochę bez serca” i wciskać między nie a ich rodziców. Wszystko to powoduje, że bohaterowie są mniej bajkowi, papierowi, ale bardziej ludzcy.
Po drugie, w libretcie do „Piotrusia Pana” Przybora przypomniał się jako niezrównany mistrz łączenia liryki i humoru, grozy i groteski, powagi i ironii. W dialogach, a przede wszystkim w tekstach piosenek, odnaleźć można wszystko to, za co wielbiliśmy Kabaret Starszych Panów. Gdy słyszałem wyśpiewywane ze sceny frazy typu „drwiący uśmiech zębów mlecznych”, „zapadam się w smutek łzawy” czy „ja tak nie lubię chamstwa, psiakrew!