Archiwum Polityki

Słowa marmurowe

Dziennikarka z radia zapytała Andrzeja Seweryna chwilę przed warszawską prezentacją „Mizantropa”, co by powiedział widzowi – wszystko jedno, polskiemu czy francuskiemu – który wzrusza ramionami na widok klasycznych tytułów na afiszu? „Powiedziałbym, że świat, który gardzi własną przeszłością, zmierza w śmierć” – odparował krótko aktor.

Nikt w Polsce nie ośmieliłby się tak wystawić Moliera, jak uczynił to Jacques Lassalle na scenie Théâtre Vidy w Lozannie. Płytką przestrzeń salonu zamyka ściana z chłodnego marmuru, nieomal niepostrzeżenie przechodząca w ogromne lustro; z sufitu zwieszają się rzędy kryształowych żyrandoli. Jedynymi meblami w tym pięknym, ale lodowatym wnętrzu są wytworne zydle: sprzęt w sam raz dla osób zajętych konwersacjami. Dyskurs wypełnia nieomal bez reszty trzygodzinny spektakl. Toczą się długie, światopoglądowe dialogi porywczego mizantropa z pragmatykami, namiętne spory kochanków, niewczesne popisy literackie, salonowe obrabiania tyłków nieobecnym, flirty, wyznania, starcia, wyrzuty, napomnienia. Wszystko musi być porządnie, bez nerwowych skrótów wypowiedziane; całe instrumentarium sceny podporządkowane jest retoryce bez reszty.

Stoją, siedzą (z rzadka także leżą) i gadają! Żaden polski reżyser nie zniósłby tego dłużej niż parę chwil, dobrze wiedząc, iż jego widownia (i krytyka) znudzona potokiem słów nawet nie spostrzeże, że retoryka retoryce nierówna. A tymczasem zarzucanie spektaklowi Lassalle’a bezruchu i statyczności jest wielce krzywdzące – tyle że cała dynamika wtłoczona jest właśnie w mowę. Nie trzeba znać francuskiego, by słyszeć, jak wiele dzieje się w intonacji, w modulacjach głosu, w artykulacji. Co więcej, każdy gest, każda sytuacyjna etiuda, jest konsekwentnym przedłużeniem słów, niejako podąża za mową. Czy to w scenach salonowych, gdzie rodząca się wrogość obrażonego grafomana objawia się ledwie słyszalnym – a przecież czytelnym! – stężeniem głosu, czy w scenach buduarowych, gdzie słowa (i spojrzenia) są pieszczotą bardziej erotyczną od dosłownych rozbieranek, a bywają też narzędziem zadawania ran dotkliwszym niż pejcz.

Polityka 10.2000 (2235) z dnia 04.03.2000; Kultura; s. 55
Reklama