Po Warszawie krąży fama, że ostatniej niedzieli stycznia przy placu Teatralnym wydarzyło się coś ważnego, więc szybko ustawiono się przed kasą po bilety na „Wesele” i wykupiono wszystkie, na razie do końca marca. Nieoczekiwane to raczej zainteresowanie musi zastanawiać, tym bardziej że wciąż w kinach grany jest „Pan Tadeusz”, a ci, którzy nie widzieli jeszcze „Ogniem i mieczem”, nadal mają szansę nadrobić zaległości. Dwa obrazy, które zobaczyło kilkanaście milionów widzów, też opowiadają o naszym charakterze narodowym, polskich gestach, a może nawet przede wszystkim – o niespełnieniach, co jest przecież dominującym tematem dramatu Wyspiańskiego.
Hoffman w ogóle zrezygnował z happy endu, jakim była w powieści Sienkiewicza bitwa pod Beresteczkiem (to tak jakby pozbawić „Krzyżaków” Grunwaldu), dał za to w zakończeniu własny komentarz, w którym była mowa o przegranej sprawie ukraińskiej i przyszłej chwale carycy Katarzyny. (A więc, idąc dalej tym tokiem rozumowania – skrzydlaci rycerze spod Żółtych Wód i Piławiec byli już tylko „chochołami”, którzy nie mogli zapobiec przyszłym rozbiorom Polski).
W „Panu Tadeuszu” podziwiamy w zakończeniu pięknego poloneza, w którym pobrzmiewają jednak tony marsza żałobnego, ponieważ ułani w kolorowych mundurach, jak barwne ptaki spadający na soplicowskie pola, pójdą już niebawem na Rosję, skąd wrócą nieliczni: jeden z historyków literatury wyobraził sobie nawet plastycznie śmierć pana Tadeusza w bitwie nad Berezyną. W filmie Wajdy polonez tańczony w takt pięknej muzyki Wojciecha Kilara autentycznie wzrusza również dlatego, że siedząc dziś w kinie mamy pełną świadomość, że to jest dance macabre Pierwszej Rzeczypospolitej.
W „Weselu” Grzegorzewskiego nie ma siarczystych obertasów, od których lecą drzazgi z chłopskiej podłogi; zamiast barwnego, wijącego się korowodu taneczników oglądamy jakiś dziwny taniec-połamaniec, który nasunął mi skojarzenia z pewnym rytuałem obrzędowym jarocińskich festiwali.