Wystawa przygotowana przez córkę i zięcia artysty to bardzo wiarygodny, osobisty, frapujący i odkrywczy obraz wielkiego reżysera.
Rozpoczęła się w prasie gwałtowna dyskusja o przyszłości Teatru Narodowego. Potrzebna bez dwóch zdań. Tylko czy musi towarzyszyć jej ton obelżywej deprecjacji wszystkiego, co przez pięć ostatnich lat osiągnął na tej scenie Jerzy Grzegorzewski?
Nie chwaląc się, byłem na premierze „Wesela” w Narodowym. Kilkanaście dni już minęło, a ja czuję, że wciąż łażą za mną jakieś zjawy, najbardziej zaś męczy mnie chochoł, zupełnie inny niż wszystkie wcześniejsze – ani to snop słomy, ani strach na wróble. Do tańca weselnikom, pod którymi w ostatniej scenie zapada się podłoga, przygrywa dziewczyna w białej sukni, z kilkoma zaledwie źdźbłami słomy we włosach. Kto tak gra, tęgo gra?
Nie mam prawa zachwycić się tym „Weselem”. Zakaz wydał osobiście Jerzy Grzegorzewski, obwieszczając publicznie przed premierą, iż ktoś, kto nie akceptował jego ostatnich dokonań, „Halki Spinozy” czy „Nowego Bloomusaleem”, także tę propozycję obowiązany jest odrzucić. Przeto zachwyty w niniejszym tekście czynione będą prawem kaduka. Następnym razem dopuszczalny poziom aprobaty zostanie mi wyznaczony przez teatr pewnie już wprost na zaproszeniu.
Dawno temu na afiszach z lubością umieszczano napis: "dla widzów od lat siedmiu do stu siedmiu". Było to więcej niż reklamowe hasło; mieściła się w nim i strategia, i ambicje. Teatr chciał mówić do wszystkich. Senior na widowni miał nieco odmłodnieć, juniorowi wypadało dowartościować się oglądaniem "dorosłych" treści. Nie przeszkadzali sobie nawzajem. Dziś się to już właściwie nie zdarza.