Dawno temu na afiszach z lubością umieszczano napis: "dla widzów od lat siedmiu do stu siedmiu". Było to więcej niż reklamowe hasło; mieściła się w nim i strategia, i ambicje. Teatr chciał mówić do wszystkich. Senior na widowni miał nieco odmłodnieć, juniorowi wypadało dowartościować się oglądaniem "dorosłych" treści. Nie przeszkadzali sobie nawzajem. Dziś się to już właściwie nie zdarza.
Dziś każdy spektakl obliczany jest na innego adresata, każdy twórca określa sobie podczas prób nie tyle przesłanie, ile krąg odbiorców, z którym będzie mu po drodze, z którym ma nadzieję odnaleźć wspólny język estetyczny i wspólny horyzont odniesień. Jakby daty urodzenia poszatkowały społeczeństwo na pozamykane kasty, między którymi wykopano rowy. Mnożą się teatry pokoleniowe (a i, excusez le mot, klasowe też); być może za chwilę każdy obywatel, tak jak wybiera lekarza rodzinnego, będzie sobie wybierał teatr wiekiem i statusem społecznym mu przypisany. Co jednak mają zrobić ci, którym wyjdzie, że zostali bez przydziału?
Awangarda dla oldboyów
Na konferencji prasowej przed "Nowym Bloomusalem" Jerzy Grzegorzewski obwieścił, że swój najnowszy spektakl adresuje do ludzi starych. Szanujemy i młodszych odbiorców - mówił - ale nie będziemy dawać się terroryzować młodzieży. Z dalszych wywodów wynikało, że szef Narodowego postanowił sprawić frajdę rówieśnikom i widzom odrobinę starszym - tym, którzy przed paroma dekadami potrafili się fascynować na przykład właśnie dopiero co przełożonym na polski Joyce´em i jego odkrywczą metodą portretowania chaosu świata. Którzy umieli i chcieli szukać w literaturze czy w teatrze wielkich syntez współczesnego ducha - tak jak Grzegorzewski szukał ich u Joyce´a, Kafki, Geneta, Lowry´ego, Witkacego, Gombrowicza. Dla których "awangarda" nie była ani pogardliwym prychnięciem, ani synonimem jałowego niezrozumialstwa - była natomiast sposobem bycia w kulturze. Najzupełniej naturalnym.
Ładnie, że twórca ujął się za starymi sprzymierzeńcami, nieco ich przy okazji idealizując. Nigdy ich bowiem nie było zbyt wielu i niekoniecznie ich otwartość na nowe prądy nadawała ton. Wystarczy zajrzeć do recenzji z pierwszego "Bloomusalem" wystawionego w Ateneum w 1974 r.