Najskuteczniej można przejąć kontrolę nad firmą giełdową skupując jej akcje. Zarząd BIG czynił wszystko, żeby je jak najbardziej rozproszyć: posiadaczami niewielkich pakietów były banki amerykańskie, holenderskie, francuskie, portugalskie, nawet japońskie, niemieckie oraz polski PZU. Im więcej drobnych właścicieli, tym mniej prawdopodobne, że się skrzykną przeciw zarządowi.
A jednak tak się stało. Widocznie Deutsche Bank porozumiał się wcześniej z innymi akcjonariuszami i zaskoczył prezesa Kotta. Podczas krytycznego głosowania na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy w miniony piątek za odwołaniem dotychczasowej Rady Nadzorczej (co otwierało Niemcom drogę do przejęcia kontroli) przedstawiciele PZU wstrzymali się od głosu. To przesądziło o wyniku i chociaż prezes Kott protestował, powołując się na kodeks handlowy i żądając odczekania, aż walne zgromadzenie będzie kontynuowane 11 lutego – nowy prezes Hubert Janiszewski szybko zwołał posiedzenie dopiero co powołanej rady, która jemu powierzyła kierowanie bankiem. Mamy więc dwie rady, dwa zarządy i dwóch prezesów, co mogłoby być śmieszne, gdyby nie było smutne: bankowi to na pewno na zdrowie nie wyjdzie. Na razie prezes Kott w swoim gabinecie w BIG, a prezes Janiszewski w Deutsche Banku czekają na rozwój wydarzeń.
Chyba pod stołem
Zainteresowanie opinii publicznej przeniosło się na PZU: dlaczego jego przedstawiciele wstrzymali się od głosu? Jedni przypuszczali, że szef PZU widać zwariował. Drudzy, że dostał łapówkę tak szczodrą, że mu na resztę życia starczy. Trzeci, że łapówkę dostał nie on, ale kierowana przez niego firma, wciąż największy polski ubezpieczyciel, wiecznie głodny kapitału. – PZU może sprzedać swoje akcje, komu chce, jeżeli uznamy to za korzystne dla firmy – powiedział jej prezes Władysław Jamroży.