Grzegorz Jarzyna (a ściślej Sylvia Torsh, jego odmłodzone, damskie wcielenie) próbował(a) w warszawskich Rozmaitościach na kanwie „Ślubów panieńskich” opowiedzieć, jak zmieniało się działanie owego miłosnego magnetyzmu od czasów Fredry do dziś. Od wymuskanych surducików i bielutkich sukien panien i kawalerów z XIX-wiecznego dworku po współczesną bezceremonialność i chamstwo, z modernistyczną rewolucją, freudyzmem, emancypacją etc. po drodze. Tak zakrojony zamysł musiał się jednak wiązać z rozsadzeniem struktury utworu i zastąpieniem jej paradą efektownych acz powierzchownych skojarzeń. Reżysera to nie peszyło; tasując obrazki wysyłał – ustami Radosta – ku widowni butny komunikat: „ja się tu nie znudzę”, publiczność zaś, też czaderska, kwitowała to zapewnienie owacjami.
Agnieszka Glińska w łódzkim Powszechnym nie próbuje ani rozsadzać świata „Dam i huzarów”, ani dopisywać mu po półtorawieczu ciągów dalszych. Woli bez uprzedzeń wczytać się w ten świat. I – odwrotnie niż reżyser(ka) „Ślubów” – pokazać, jak nie zmieniła się moc odwiecznego magnetyzmu serc, niepodatna na obyczajowe zawirowania.
Do dworku zamieszkanego przez kilku samotnych panów zjeżdża w siedem powozów damski oddział szturmowy. Panie są, jak to się dziś mówi, na musiku; upolowanie męża (dla wychowanki, dla siebie) jest dla nich kwestią dostatku bądź nędzy. Aliści prócz trzeźwej kalkulacji wiedzie je tutaj coś jeszcze... Panowie sprawy męsko-damskie całe życie załatwiali po huzarsku: „póki dobrze, póty miłość”, a na starość utonęli w starokawalerstwie po uszy, wywożąc kłusem z majątku wszelkie białogłowy. Wszak i im nie wychłódło całkiem! Żadna z przybyłych amazonek nie jest demonem seksu, żaden z rozmamłanych gospodarzy nie miałby szans na pierwszego amanta w powiecie.