Miejscowy teatr zaprosił Adama Hanuszkiewicza, by wystawił „Fausta”. Niemal trzydzieści lat po legendarnej „Balladynie” mistrz Adam pociął „Fausta” na kawałki i posklejał na nowo – co w języku postmodernistów nazywa się dekonstrukcją – najbardziej niemiecką ze sztuk. Historia jest znana: Bóg i Diabeł idą w zakład o duszę uczonego, którego nudzą książkowe mądrości, dręczy męskie przekwitanie i zrobiłby wszystko, by zatrzymać przemijający czas, nacieszyć się życiem, posmakować władzy, seksu i miłości. Faust zaprzedaje duszę Diabłu, ten rozkochuje w Fauście czternastoletnią Małgosię, która nie dość, że zachodzi w ciążę z głodnym wrażeń profesorkiem, to jeszcze bezwiednie jest winna śmierci swego brata i matki. W czasie, gdy diabeł bawi Fausta orgią na sabacie czarownic, porzucona Małgorzata topi noworodka i zostaje skazana na śmierć. W Fauście budzą się odruchy sumienia i każe Diabłu uratować skazaną. Ta jednak woli śmierć niż ucieczkę. Gdy wszystko wydaje się stracone, głos z Niebios ogłasza, że Małgosia jest uratowana. To część pierwsza. A druga to metafizyczna historia Fausta, który prowadzony przez Diabła ociera się o dwór cesarski uczestnicząc w wojnie, następnie zstępuje do piekieł, by poznać cień Najpiękniejszej z Pięknych – Heleny, spotyka swego ucznia, który w laboratorium wyprodukował Sztucznego Człowieka – Homunkulusa, i po wielu dalszych przejściach znajduje ukojenie w fizycznej pracy od podstaw – osuszając bagna. W końcu Diabeł przegrywa zakład, po śmierci Fausta aniołowie biorą duszę zmarłego do Nieba, tam w górze dusze niespokojnego profesorka i lekkomyślnej dziewczyny mogą się połączyć we wspólnej adoracji Szefa.
Ten tekst można wystawiać nabożnie, klasycznie i koturnowo, co też się często robi z mizernym zwykle efektem, ponieważ już wszystko wiadomo.