Lejzorek Rojtszwaniec mówił wprawdzie, że jak zwalniają, to niechybnie będą przyjmować, ale sentencja ta nie odnosi się do naszej obecnej rzeczywistości. Restrukturyzowane branże pozbywają się wprawdzie niepotrzebnych pracowników, ale ludzie ci często nie znajdują zatrudnienia w innych przedsiębiorstwach. Zamiast zastanowić się, dlaczego tak się dzieje, związkowe lobby spowalnia konieczną przebudowę. Wzmacniają się i tak silne tendencje do obrony – za wszelką cenę – już istniejących miejsc pracy. Skutek jest dokładnie odwrotny do oczekiwanego – rzesza ludzi, bezskutecznie poszukujących zatrudnienia, ciągle rośnie. Zaś największym wrogiem bezrobotnych są przywódcy związków zawodowych.
I że cię nie opuszczę aż do śmierci...
Budowę gospodarki rynkowej rozpoczęliśmy z odziedziczoną po poprzedniej epoce niechęcią do kapitalistów jako naturalnego wroga „ludzi pracy najemnej” (ulubione określenie działaczy OPZZ). Towarzyszyło temu przekonanie, że kapitalista zawsze da sobie radę. Wobec tego rząd i parlament, nie mówiąc już o związkach zawodowych, muszą umacniać pozycję drugiej strony, czyli pracowników. Konsekwencją takiego przekonania stał się kodeks pracy, w którym związkowcy przeforsowali cały komplet uprawnień i przywilejów pracowniczych, jakich przedsiębiorstwa nie są w stanie udźwignąć. Rynek pracy zesztywniał jak nieboszczyk.
Dziś pracodawca, zatrudniając pracownika, ma świadomość, że rozstać się z nim, w razie utraty przez firmę zamówień, będzie mu trudniej niż ze ślubną małżonką. Gdy kontrakty się kończą – nie daj Boże nagle, jak stało się w czasie kryzysu rosyjskiego – właściciel przedsiębiorstwa o zamiarze zwolnienia niepotrzebnych ludzi musi powiadomić urząd pracy na 45 dni przed wręczeniem im wypowiedzeń.