Trudno się zabierać za reformowanie czegokolwiek nie mając policzonych pieniędzy w kasie. Przykład? Reforma oświaty. Jej istotnym elementem była znowelizowana w lutym br. Karta Nauczyciela. Podwyżki miały być swoistym smarem ułatwiającym przeprowadzenie reform, m.in. redukcję zatrudnienia, by w szkołach zostali najlepsi, ale za to dobrze wynagradzani pedagodzy. Ale to później. Na razie finansowanie podwyżek pensji mają na siebie wziąć pospołu rząd i samorządy lokalne. Resort edukacji źle obliczał, że chodzi o jakieś 800 mln zł. Tymczasem związki zawodowe nauczycieli i samorządy domagały się 1,6 mld zł. W zeszłym tygodniu obie strony spotkały się w połowie drogi: Komisja Wspólna Rządu i Samorządu ustaliła ostatecznie, że nauczycielom należy się 1,2 mld zł, czyli ok. ćwierć miliarda dolarów.
Ta kwota musi wzbudzać popłoch w rządzie, który z trudem układa budżet na przyszły rok. Na razie zwleka z oddaniem projektu. Gdzie ma szukać brakujących pieniędzy? Przecież nie w redukcji wydatków, co byłoby dla niego politycznym samobójstwem przed przyszłorocznymi wyborami do Sejmu. W ograniczonym zakresie pozostaje mu kanibalizm budżetowy, czyli przesuwanie pieniędzy z jednej pozycji na inną. Najpewniej jednak sięgnie po sprawdzoną od lat metodę – spłacania długów długami. Sprzeda obligacje, które kupią dzisiejsi podatnicy, a spłacą ich dzieci, gdy będą już dorosłymi podatnikami.