Kłopot z pisarstwem autora „Rodzinnej Europy” to kłopot nadmiaru (nie mówiąc już o skali i horyzontach intelektualnych). Każdą nową książkę należałoby przecież czytać w kontekście wszystkich pozostałych, a jest to wszak niemożliwością. W dodatku ta paraliżująca wielu komentatorów świadomość, że mamy do czynienia z Noblistą, być może najwybitniejszym – i wciąż czynnym – polskim pisarzem XX wieku. Werdykt Akademii w 1980 roku wcale bowiem nie zwieńczył wysiłku twórczego Miłosza. To fenomenalne, że artysta ten przez następnych dwadzieścia lat zachowuje żywotność godną niejednego młodzieniaszka, publikuje sporo i – co najważniejsze – nie unika, z rozmaitym zresztą skutkiem, kontrowersyjnych wyzwań. Teraz jednak dobrowolnie wchodzi w rolę „starego poety”, rolę, którą we współczesnej literaturze polskiej świetnie odegrało już przed nim co najmniej dwóch pisarzy: Leopold Staff i Jarosław Iwaszkiewicz.
Jak pisze Anna Nasiłowska w niedawno opublikowanej książce „Persona liryczna”, bycie „starym poetą” to pewna rola w literaturze, ale też znak, topos. Żeby zyskać sobie ten przydomek, trzeba oczywiście dożyć sędziwego wieku, przeżyć kilka epok literackich, istotnie zaznaczyć swą artystyczną obecność w rozmaitych okresach i ważnych momentach dziejów, zasłużyć wreszcie na miano klasyka. Ale status „starego poety” jest wyjątkowy, bo umieszcza pisarstwo niejako poza czasem, poza rozmaitymi koniunkturalizmami, ponad zmiennymi modami i sporami. Poezja „starego poety” to po prostu poezja Mistrza. Dopisałbym tu jeszcze jedną ważną cechę – takiej poezji chce się wierzyć, jej przesłaniom chce się ufać. Że Czesław Miłosz z tej właśnie pozycji przemawia do nas swymi wierszami, nie ma chyba wątpliwości.