Prezydent Warszawy Lech Kaczyński popełnił błąd. Nie wpisał dochodów z pracy poselskiej i prezydenckiej do oświadczenia majątkowego, dołączył jednak do niego roczne zeznanie podatkowe, w którym te dochody są wykazane. PIT zresztą i tak zobowiązany był dołączyć, niezależnie od poprawnego wypełnienia stosownych rubryk. Profesor prawa (wprawdzie prawa pracy, ale jednak) powinien był wiedzieć, co czyni, zwłaszcza że w Sejmie zwrócono już wcześniej uwagę na pewne zawiłości oświadczeń i uczono, co i jak wpisywać. Poseł Ludwik Dorn z partii Lecha Kaczyńskiego taki błąd nazywa przestępstwem przeciwko dokumentom. Wprawdzie Dorn ów sąd wygłosił przy innej okazji, gdy szło o błędy popełniane przez radnych, ale wypadałoby jednakową miarę przykładać do wszystkich – bez względu na polityczną przynależność. Zgódźmy się więc, że radni i profesor Kaczyński tylko zbłądzili.
Błąd Lecha Kaczyńskiego ujawnił dziennik „Trybuna” i uczynił to z wielką satysfakcją, że może dopaść politycznego przeciwnika. Takie „Trybuny”, prywatnej partyjnej gazety, prawo. Gorzej, że tym samym tropem podążyła prokuratura, która natychmiast zapowiedziała postępowanie sprawdzające, oraz telewizja publiczna, która sprawie nadała niesłychany rozgłos. Obu instytutom zabrakło przy tej okazji dystansu i neutralności. Dowiodły natomiast skłonności do nadmiernego politycznego zaangażowania.
Sprawę oświadczenia majątkowego prezydenta Kaczyńskiego można byłoby w tym momencie zamknąć, gdyby nie to, że jest ona fragmentem większej całości. Gdy śledzono oświadczenie majątkowe prezydenta stolicy, w tym samym czasie odkryto, że radni w wielu miastach nie dość, że robili takie same błędy, to w ogóle odmawiali szczegółowego ujawniania majątków narażając się na kary w postaci utraty diet.