Ten „nowy, wspaniały świat” jest dziełem pokolenia, które przyszło po hipisach realnego socjalizmu i po generacji stanu wojennego. Zwycięzcy prezentują się jak sklonowana armia Arturów (z Mrożkowego „Tanga”), ale już wyzbytych idealizmu, całkowicie pragmatycznych i nastawionych na życiowe zwycięstwo. Jaki może być ich stosunek do pokoleń poprzednich? Zasadniczo lekceważący, pogardliwy, w najlepszym razie – protekcjonalny. Niekiedy jednak pełen irytacji, zwłaszcza gdy któryś z mamutów przywlecze się ze swoimi kłopotami. Bo jeżeli w tym świecie coś jeszcze kuleje, coś zawadza i przeszkadza, nie daje się załatwić od ręki, to właśnie przeszłość i jej przedstawiciele. Tak jak na przykład bohater powieści Ireneusz Słupecki, lat 91 (urodzony w 1957 r.), stary, ciężko schorowany i cierpiący człowiek, którego nie da się wyleczyć. Takim przypadkom „nowy, wspaniały świat” proponuje eutanazję. Jednak bohater nie chce się na nią zgodzić. Szuka porady u księdza, odwleka decyzję biorąc silne leki, wreszcie ucieka ze szpitala. Ma do wyboru albo ostatni okruch godności, czyli umieranie w bólu, albo zgodne z ideologią epoki odsunięcie cierpienia za cenę – tak to czuje – gestu odczłowieczającego.
Kowalewski napisał zatem antyutopię? Tak, ale nie tylko. Oczywiście wizja przyszłego świata, w którym wszystko tak dalece udoskonalono, że już za chwilę nie da się w nim żyć, należy do konwencji; do niej też należy w miarę umowny obraz techniki i ponad miarę satyryczny obraz ludzkich zachowań w przyszłości. Wcale jednak nie powiększa to długu polskiej prozy w przedstawianiu teraźniejszości, bo antyutopia mówi o świecie przyszłym wyciągając wnioski ze stanu teraźniejszego. Podobnie jak Joanna Rudniańska w wydanej w zeszłym roku powieści „Miejsca”, Kowalewski ostrzega tedy swoją powieścią przed światem, który już dziś możemy dostrzec – w zalążkach, zapowiedziach, sygnałach.