Po szesnastu dniach krwawych zamieszek obie strony są zmęczone. W miastach Autonomii ludzie wykupili co tylko się dało, sklepy spożywcze są puste, a bezrobotni zalegają ulice. Przeciętny Izraelczyk nie czuje się zagrożony, polega na armii, na policji i na doświadczeniu wszystkich wygranych wojen, ale także on zaczyna pojmować, że każda siła ma swoje granice. W dniu potwornego linczu, gdy dwóch wracających z urlopu izraelskich rezerwistów, kierowców ciężarówek, zostało zmasakrowanych na posterunku policji w Ramalli, a ich ciała wyrzucono przez okno na pastwę motłochu, izraelskie społeczeństwo głośno domagało się odwetu. Po południu tegoż dnia śmigłowce bojowe zaatakowały kilka pustych budynków palestyńskiej administracji i policji. Wieczorem czołgi zajęły pozycje na rogatkach miasta – ale nie wystrzeliły ani jednego pocisku.
Naprzeciw luf armatnich, w alei prowadzącej do centrum, wiwatował tłum palestyńskich wyrostków, ciskał kamienie, palił flagi, a palestyńscy policjanci strzelali, na ogół chybiając. Najgroźniejsza w tym czasie broń umieszczona była na dachach pobliskich domów. Stamtąd ekipy telewizyjne z niemal całego świata obserwowały przebieg wydarzeń; palce operatorów spoczywały na spuście kamer, czekając na chwilę, w której warto będzie nacisnąć.
Jaser Arafat jako pierwszy wyczuł ogromne znaczenie tego, co europejski telewidz oglądać będzie na małym ekranie. Mały ekran stał się najistotniejszym polem walki. Dziecko zastrzelone przez izraelskiego żołnierza, policjanci w kuloodpornych kamizelkach i hełmach rozpędzający palestyńskich demonstrantów, zakwefiona Arabka rozpaczająca nad martwym ciałem swego męża lub syna – to sceny bardziej przekonujące od wszystkich razem wziętych przemówień w Radzie Bezpieczeństwa ONZ i na pewno ważniejsze od rzeczywistych, militarnych sukcesów.