Od kilku miesięcy jednostki Hezbollah umieszczają wyrzutnie rakiet w gęsto zaludnionych wsiach południowego Libanu, często w pobliżu szkół i przychodni, jeszcze częściej w chłopskich zagrodach, gdzieś między oborą a stodołą. Czują się tam bezpiecznie, bo Izrael wstrzymywał się dotychczas od ostrzeliwania tych wsi nawet wówczas, gdy płacił za to wysoką cenę w zabitych i rannych. Nowe instrukcje, wydane pod presją opinii publicznej domagającej się odwetu, nie spowodowały paniki w szeregach Hezbollah. Wręcz przeciwnie: jej liderzy liczą na to, że ogień izraelskiej artylerii skierowany przeciw „bezbronnej cywilnej ludności” zwiększy popularność Partii Allaha i przysporzy jej nowych sojuszników.
Terror i zapomogi
Dawniej sytuacja taka nie byłaby możliwa. Strefa buforowa w południowym Libanie była niemal całkowicie opanowana przez wojska izraelskie i jej „legię cudzoziemską” pod dowództwem libańskiego generała Laheda. Miejscowa ludność, na ogół chrześcijańska, sprzyjała Izraelczykom, którzy walczyli (do 1982 r.) z terrorystami OWZ, a potem z szyickim fundamentalizmem. Teraz sytuacja jest krańcowo różna. Oświadczenie premiera Ehuda Baraka o ostatecznym wycofaniu sił izraelskich najpóźniej w lipcu tego roku uświadomiło mieszkańcom strefy buforowej, że już za kilka miesięcy Hezbollah będzie wyłącznym gospodarzem tego obszaru. A więc – ratuj się kto może! Liczne chrześcijańskie rodziny opuszczają swoje gospodarstwa i wędrują na północ, w okolice Bejrutu, zaś w oczach muzułmanów wczorajsi terroryści niemal z dnia na dzień zamienili się w dawno oczekiwanych obrońców niepodległego Libanu.
Gwoli ścisłości trzeba przyznać, że nie zawsze chodzi wyłącznie o ratowanie własnej skóry.