Według Żakowskiego, furię islamskiego terroryzmu częściowo przynajmniej tłumaczy przesadnie silna – jego zdaniem – reakcja Zachodu na atak 9/11, odpowiedź przemocą na przemoc. Inaczej mówiąc, sami jesteśmy sobie winni, bo daliśmy się sprowokować do wojny i w efekcie teoria Huntingtona o starciu cywilizacji staje się samospełniającym się proroctwem. W konfrontacji z islamistami siła nie jest rozwiązaniem – przekonuje autor – gdyż tylko nakręca spiralę przemocy.
Generalnie też jestem przeciw przemocy, ale Żakowski trochę naciąga rzeczywistość do swojej tezy. Swojej świętej wojny z Ameryką islamiści nie rozpoczęli – jak sugeruje – 11 września 2001 r. Wieże w Nowym Jorku miały się zawalić już w lutym 1993 r., ale zamachowcom się wtedy nie udało: od wybuchu w podziemnym parkingu zginęło „tylko” siedem osób. Potem były ataki na ambasady USA w Kenii i Tanzanii (ponad 200 zabitych), wysadzenie w powietrze koszar wojsk amerykańskich w Arabii Saudyjskiej (19 zabitych), staranowanie okrętu USS „Cole” w Jemenie i – na szczęście udaremnione – zamachy na samoloty pasażerskie, planowane w dniu obchodów milenium (31 grudnia 1999 r.).
Swoją wojnę z Ameryką Osama ibn Laden uzasadniał głównie obecnością wojsk USA w Arabii Saudyjskiej. Jak pisał w fatwie z 1998 r., miały one okupować ten kraj, stanowić bazę dla agresji przeciw innym krajom arabskim i obrażały świętość kolebki islamu. W rzeczywistości pięciotysięczny kontyngent amerykański stacjonował tam za zgodą saudyjskego rządu. Stany Zjednoczone pozostawiły wojska na saudyjskiej pustyni – 1 proc. sił zaangażowanych w operację Pustynna Burza – jako dodatkowe zabezpieczenie po wojnie; być może nie musiały tego robić, ale też nie była to okupacja, a co najwyżej symboliczny znak obecności Ameryki – globalnego szeryfa w regionie.