Państwo John i Jane Doe (amerykańscy Kowalscy) mają 7-letniego syna, u którego w wieku niemowlęcym zdiagnozowano zaburzenia sytemu odpornościowego. Początkowo bez kłopotu płacili 10 proc. rachunków za jego leczenie przewidziane w programie ubezpieczeniowym. Koszty jednak rosły, zwłaszcza po koniecznej hospitalizacji dziecka. Kiedy doszły do 20 tys. dol. rocznie – jednej trzeciej ich dochodów – musieli najpierw sprzedać dom, a potem ogłosić bankructwo.
Podobne historie słyszy się w Ameryce na każdym kroku. A przecież amerykańska służba zdrowia jest postrzegana jako najlepsza na świecie. To tutaj lekarze mają do dyspozycji najnowocześniejszą technikę, a naukowcy medyczni wciąż zdobywają najwięcej Nagród Nobla. Ale to także tu dostęp do lekarza pierwszego kontaktu jest niezwykle ograniczony, a Amerykanie starają się po prostu być zdrowi.
W USA 45 mln ludzi – około jednej szóstej populacji – nie ma żadnego ubezpieczenia zdrowotnego (liczba ta stale rośnie), a wiele milionów innych posiada tylko częściowe. Ciężka, przewlekła choroba oznacza dla nich drenaż oszczędności całego życia. Wydatki amerykańskiej gospodarki (zarówno państwa jak i sektora prywatnego) na ochronę zdrowia to ponad 16 proc. PKB – najwięcej per capita na świecie – a mimo to typowe wskaźniki zdrowotności, jak średnia długość życia, zachorowalność na wiele chorób czy śmiertelność niemowląt, plasują USA daleko w tyle w rankingach krajów Zachodu. Ale najciekawsze, że Amerykanie doskonale zdają sobie z tego sprawę. Na liście narodowych problemów do rozwiązania ochrona zdrowia znajduje się od dawna wysoko, a mimo to nic się w zasadzie nie zmienia.