Otym, że moda na książki w stylu „Dziennika Bridget Jones” stała się w literaturze popularnej zjawiskiem ważnym i trwałym, przekonuje wydana właśnie po polsku powieść „Nie wiem, jak ona to robi”.
Jak pamiętamy, Bridget wrzucona w wir czynności zawodowych nie radziła sobie z życiem sentymentalnym i uczuciowym, tęskniła za prywatnością i stabilizacją rodzinną, co nie znaczy, by się do tego chętnie przyznawała. Bohaterka książki Allison Pearson to niejako Bridget do kwadratu: ma dobrą pracę w funduszu inwestycyjnym wypełnioną podróżami, spotkaniami, setkami maili i rozmów telefonicznych, a przy tym stara się być dobrą matką i żoną. Stara się to zresztą źle powiedziane: nasza Katharine Ready jest perfekcjonistką zarówno w pracy jak i na drugim etacie – w domu.
Co chwila jesteśmy w tej powieści świadkami, jak to nasza bohaterka przełącza się z trybu „praca” na tryb „dom” lub odwrotnie, a jakie są tego skutki, można się domyślać. Kate cierpi na chroniczny brak czasu wolnego, co ujawnia się w prostych nawet, codziennych czynnościach: „Chyba już zapomniałam – wyznaje – jak robi się zakupy dla przyjemności.
Gdyby o zakupy tylko chodziło, byłoby pół biedy: stopniowo okazuje się też, że życie rodzinne coraz bardziej przypomina wędrówkę przez krainę pozorów: mąż Kate, który niegdyś patrzył na nią jak „Dannis Quaid na Ellen Barkin”, teraz spogląda na żonę jak „królik doświadczalny na naukowca”, dzieci zaś są raczej obdarowywane prezentami niż uczuciami, bo do tych trzeba trochę cierpliwości i czasu właśnie. Siłą „Nie wiem, jak ona to robi” jest zjadliwa autoironia, pozwalająca Allison Pearson sportretować, mówiąc górnolotnie, bizneswoman czasów postindustrialnych.