Przedpołudnie, próba wznowieniowa „Don Giovanniego” w teatrze Warszawskiej Opery Kameralnej. Artyści w cywilnych ubraniach wyskakują z prowadzonych przed chwilą rozmów o komputerach, działkach budowlanych oraz warszawskich korkach i wchodzą w dramatyczne partie napisane przed ponad dwustu laty przez genialnego wiedeńczyka. – Bardziej słodziutko. Więcej energii, to jest allegro – padają pod ich adresem uwagi dyrygenta Zbigniewa Gracy, który ma jednocześnie ucho na orkiestrę: – Druga ósemka przychodzi za wcześnie!
Po naturalności ruchu scenicznego można odróżnić doświadczonych artystów od debiutantów. W czasie przerwy młodziutka Tatiana Hempel (Zerlina) ćwiczy obroty. Radami służy inspicjentka Barbara Martynowicz, 20 lat stażu w Operze Kameralnej, z zawodu aktorka. – To są śpiewacy, a nie aktorzy dramatyczni – tłumaczy w ciasnym korytarzu na zapleczu. – Muszą dopiero dochodzić do tego, co aktorowi dramatycznemu nie sprawia żadnej trudności. Kiedyś opera polegała na tym, że śpiewak szedł do przodu i ciągnął swoją arię. Teraz musi być wszechstronnym artystą.
Śpiewanie trudne, ale zdrowe
Szkoła mozartowska jest trudna, ale najlepsza z możliwych. „Śpiewacy wyposażeni w tę technikę, która jest dużo więcej niż tylko techniką, ale całą koncepcją śpiewania, mogą później zabierać się za każdego kompozytora, włączając w to kompozytorów współczesnych” – pisze Irmgard Seefrid w książce „Les introuvable du chant mozartien”. – U Mozarta jest dyscyplina narzucona przez tempo i metrum – mówi Agnieszka Kurowska (sopran, jedenaście partii w festiwalu). – W zasadzie niedopuszczalne są rubata.