Krzysztof był przekonany, że nie ma na świecie rzeczy, której nie dałoby się załatwić kulturalnie, spokojnie, że z drugim człowiekiem zawsze idzie się dogadać. Mylił się: – Życie wplątuje człowieka w sytuacje, które wcześniej widział tylko w filmach albo czytał o nich w gazetach. Nigdy się nie zastanawiasz, jakbyś się zachowywał, bo nie wierzysz, że to się może tobie zdarzyć. Nie wierzysz, że można siedzieć na posterunku policji i opowiadać o kłopotach rodziny, o żonie, o dzieciach. To upokarzające przecież. Szukać zrozumienia u faceta w mundurze, szukać jego wzroku, kiedy on skrzętnie notuje, uściśla: a więc kopnął go pan, zanim on próbował uderzyć pana parasolką, czy później? Jak to, nie kopnął pan? To syf, myślisz, zastanawiać się, czy on cię rozumie, czy współczuje? I nagle to ty siedzisz na posterunku, opowiadasz i szukasz jego wzroku.
Od trzech lat Krzysztof żyje w układzie: on, żona, dwoje dzieci żony z pierwszego małżeństwa, były mąż żony; od jedenastu miesięcy mają z żoną małego synka. Stosunki nowej rodziny z byłym mężem Ewy od początku zgrzytały, a nadzieje na to, że się dotrą, spełzły na niczym – przeciwnie, zamieniły się w koszmar. A przecież układ Krzysztofa to coś najzupełniej normalnego, codziennego, coraz powszechniejszego. Coś, na co nie mamy jeszcze nazwy, a co w zachodnim obszarze kulturowym zajmuje coraz więcej przestrzeni obok tradycyjnej rodziny.
Na drugim brzegu
Prof. Mirosława Marody, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, określa ten nowy twór mianem rodziny wielorodzinnej. Jej ekspansja jest konsekwencją faktu, że do swych biografii ludzie wpisali rozwody, często nawet kilkakrotne. W skład takiej wielorodzinnej rodziny wchodzą więc nie tylko rodzice i dzieci, lecz również była żona i były mąż oraz ich dzieci z następnych małżeństw, a także dziadkowie ze strony byłej żony i byłego męża.