Wiele wskazuje na to, że nie wrócimy już w krainę, w której Krystian Lupa był niegdyś niekwestionowanym królem. Chyba nikt poza nim nie zaglądał w świat mieszczańskich wnętrz, ciężkich mebli, rodowych portretów na ścianach, świat pozornie stabilny, tymczasem pod powierzchnią tego spokoju podminowany i rozchwiany. Reżyser przyglądał się rozpadającemu się porządkowi starej Europy, korzystając z wnikliwych analiz niemieckojęzycznych pisarzy-myślicieli: Musila, Rilkego, Brocha. Z nowszych pisarzy z tego kręgu najważniejszy był Thomas Bernhard. Katastrofy przenoszone na scenę przez Lupę były wyrafinowane, subtelne, umieszczone na najwyższych piętrach psychologii. Histeria niezaspokojenia „Rodzeństwa” Bernharda rozgrywała się na dużo bardziej wysublimowanym poziomie niż zwyczajne awantury rodzinne przy stole, szaleństwo bohatera „Kalkwerku” ocierało się wręcz o rodzaj boskości.
Czemu Lupa opuścił ten świat? Twierdzi, że poczuł się w nim już za dobrze, co gorsza, zbyt pewnie poczuli się tu też jego aktorzy, co groziło sztampą. Czy to wystarczające wyjaśnienie? W jakimś momencie inscenizator musiał chyba poczuć, że między tamtym światem a współczesnością przepaść robi się za głęboka, że trzeba zacząć szukać gdzie indziej.
Być może takim momentem przełomowym był „Powrót Odysa” Wyspiańskiego w warszawskim Teatrze Dramatycznym. To chyba właśnie w tym przedstawieniu po raz pierwszy pojawiło się na ścianie stojącej na scenie tak dobrze nam znane z dzisiejszych murów graffiti. Dawniej ściany, klatki schodowe, lamperie i tapety użyte w dekoracjach były stare, zabrudzone i może nawet obskurne – ale czuło się w nich dawno minioną wielkość lub urodę. Użycie graffiti jednoznacznie wskazuje na nieodwracalną już degradację przestrzeni.