Na podbój Galii i okolic wyruszyło około 2500 polskich artystów, którzy przygotowali ponad 800 imprez: koncertów, wystaw, spektakli teatralnych i przeglądów filmowych. Cel był bardzo ambitny: przekonać w skali masowej Francuzów do naszej kultury i sprawić, by interesowali się nią także w przyszłości. Nie chodziło więc o artystyczną wizytę kurtuazyjną, ale o zaciekawienie, a następnie zaanektowanie na dłużej serc i umysłów miłośników żabich udek.
Wyzwanie było trudne z co najmniej dwóch powodów i nawet zawrotny jak na polskie warunki budżet przedsięwzięcia w wysokości 16 mln zł (mniej więcej drugie tyle dołożyli Francuzi) nie gwarantował wcale powodzenia. Przede wszystkim nasz sezon następował bezpośrednio, a nawet częściowo się pokrywał, z analogiczną imprezą organizowaną przez Chiny, które nie szczędziły sił i środków, by rzucić Francuzów na kolana.
Trzeba też dodać, że wkraczaliśmy do Francji w czasie dość trudnym dla wzajemnych stosunków. Oni pamiętali nam Irak i zadziorność przy przystępowaniu do Unii Europejskiej, my im niefortunne pouczenia ze strony prezydenta Chiraca i niechęć do włączania zapisu o chrześcijaństwie do europejskiej konstytucji.
Po drugie, wkraczaliśmy na wyjątkowo niewdzięczny teren. Francuzi są święcie przekonani o wyjątkowości własnej kultury, tym silniej, im bardziej ich mocarstwowość przechodzi do przeszłości. A przy tym od dziesięcioleci rozpieszczani przebogatą i na najwyższym poziomie ofertą imprez ze wszystkich stron świata. Nic więc dziwnego, że wcale nie przyjmowali nas z rozpostartymi szeroko ramionami. I dotyczy to zarówno szefów instytucji artystycznych jak i zwykłej publiczności.
Stosunkowo łatwiej było na tzw. prowincji. Tam poziom samozadowolenia i rozpieszczenia był jeszcze do pokonania. Dlatego świetnie zostały zorganizowane i ciepło przyjęte wystawy polskiego symbolizmu (Rennes), współczesnej sztuki użytkowej (St.