Joanna Podgórska, Ewa Wilk: – Czy zna pani najświeższy dowcip o sobie?
Magdalena Środa: – Słyszałam: czy jeśli premier odwoła Środę, to tydzień będzie liczyć sześć dni?
Albo inna wersja: poniedziałek, wtorek, Giertych, czwartek... No, to jak tam pani w polityce?
To ciekawe, nowe doświadczenie w sensie poznawczym.
Była pani przygotowana na epitety?
Może nie aż na tyle, ale byłam. Obserwuję politykę od wielu lat. Nie boję się. Jedynej rzeczy, której na serio się bałam w życiu, to było kolokwium habilitacyjne rok temu. Napisać książkę nie jest trudno, ale być odpytywanym przez grono kompetentnych osób, które się zna, szanuje – to niełatwa rzecz, a właściwie średniowieczna tortura.
Obejmując stanowisko polityczne wyraziła pani nadzieję, że racjonalnymi argumentami da się przekonać przeciwników. Naiwność?
Owszem, ale bez takiej naiwności, czyli bez pewnej wiary w rozumność, polityka będzie jeszcze brudniejsza. Przez kilka miesięcy nauczyłam się dostrzegać radykalną odrębność dwóch światów: w rządzie jakoś się pracuje, nawet ciężko, ale parlament to arena. Właśnie z nim wiąże się moje najbardziej traumatyczne przeżycie ostatnich miesięcy. Przedstawiałam tam stanowisko rządu dotyczące ustawy o równym statusie kobiet i mężczyzn. Śledziłam wystąpienia posłów, a potem szaleństwo głosowania. Posłowie prawicy walili na oślep. Żeby choć zamówili jakąś maleńką ekspertyzę na temat feminizmu. Mogliby wychwycić jakieś rzeczywiście słabe punkty, jakieś radykalizmy. Nie, oni mówią, co im ślina na język przyniesie.
Albo taka historia: na komisji bronię jednego z programów unijnych. Ponieważ nie znam się na funduszach strukturalnych, to trzy dni uczyłam się tego wiedząc, że i tak pozostaną mi luki w wiedzy.