Roberto, hydraulik, lat 35, w opinającej brzuch koszulce z numerem 18 (Cassano), chętnie wspomina wyprawy przed laty pod dom Zibiego Bońka: po przegranym meczu szło się z kijami bejsbolowymi – piłkarze musieli odpowiedzieć za rozczarowanie kibiców. Roberto to twardziel. Ale na wspomnienie meczu Roma–Liverpool z 1984 r. łapie go ból brzucha. Wtedy Roma zagrała ostatni raz w finale Ligi Mistrzów. Rzuty karne, pech, surrealistyczna cisza na wypełnionym po brzegi stadionie. Po latach ta cisza wciąż dźwięczy w uszach.
– Miałem ubaw nie z tej ziemi – ekscytuje się Marcello, lat 39, do niedawna profesor uniwersytecki, od niedawna bezrobotny. Nienawidzi Romy i romanistów. – Na meczu: Roma, Roma, żółta jak słońce, czerwona jak moje serce (z hymnu klubu – przyp. aut.), jak widzą staruszkę w żółto-czerwonym szaliku, to ją przeprowadzą przez jezdnię, ale następnego dnia, jak dostanie emeryturę, zabiorą jej ostatni grosz, żeby mieć na bilet.
Roberto parę lat temu miał kryzys, oznajmił, że Curva Sud (trybuna romanistów) to złodzieje, że z prezesem Sensim giallorossi (żółto-czerwoni) nic nie wygrali, oddał abonament siostrzeńcowi. A ten do niego: Wujek, nie gól brody, to wygramy scudetto (mistrzostwo kraju). Zarósł jak rower w pokrzywach, ale warto było. 2001 r. – mistrzostwo Włoch. Spotkał Sensiego, padł przed nim na kolana. Płakał. Za 300 euro wymienił światła w furgonetce na żółte i czerwone. Policja czepia się, nie spełniają normy, nieważne. To był rok – świętowali przez parę miesięcy, w niektórych dzielnicach Rzymu nie można było zmrużyć oka. Płacili ludziom, żeby dowozili im skrzynki z piwem z Monteverde i innych dzielnic, bo w centrum obowiązywał zakaz sprzedaży alkoholu.