Wynik wyborów nie powinien zaskakiwać. Po tragedii 11 września wiadomo było, że wygra ten, w kim większość głosujących zobaczy twardszego, bardziej zdecydowanego, a nawet bardziej mściwego wodza zagrożonej i upokorzonej Ameryki. Na „wojnie z terroryzmem” ważne były argumenty emocjonalne, a nie mędrkowanie. Dowód: przebrzmiały bez echa dwa świetnie zbudowane argumenty Kerry'ego (w drugiej debacie telewizyjnej). Dlaczego Bush ojciec, przecież nie głupszy od syna, nie poszedł na Bagdad, choć łatwo pokonał Saddama w wojnie nad Zatoką w 1991 r.? Bo wiedział, że opanowanie kraju i zbudowanie tam nowej władzy wymaga większej armii, liczniejszych sojuszników, dłuższych przygotowań i większych pieniędzy!
Drugi argument Kerry'ego: że wojna w Iraku to wojna nie z tym, z kim trzeba, że po 11 września Bush took his eye off the ball, czyli stracił z oczu główny cel – Osamę ibn Ladena, poszedł na Bagdad, zamiast skupić siły na osaczeniu głównego winowajcy i śmiertelnego wroga Ameryki. A przecież nie taka słaba ta Al-Kaida, jeśli po trzech latach tropienia jej na całym świecie przez najpotężniejszą armię i wywiady nieuchwytny sprawca największej jej współczesnej tragedii – Osama ibn Laden – może punktualnie na 4 dni przed głosowaniem pokazać się na ekranie amerykańskich telewizorów i pogrozić wyborcom palcem.
Wszystko jedno. Wytrawni dyplomaci i stratedzy narzekali, że „wojna z terroryzmem” to rozmyte, za szerokie pojęcie, utrudniające budowanie sojuszów, ale to pojęcie cały czas wygodnie służyło patriotycznej mobilizacji społeczeństwa wokół „wodza naczelnego”. Przepadł też pyszny argument finansisty George'a Sorosa, który na walkę z Bushem przeznaczył część swej fortuny. Soros dowodził, że wprowadzanie do Iraku demokracji z zewnątrz to – jak mówią Amerykanie – non-starter, mokry proch, pomysł beznadziejny od samego początku.