Archiwum Polityki

Cud nad Wisłą

Prawie każdy ma względem Wisły jakieś własne plany. Różni – różne. Cywilizować – ekologizować. Pływać – przyglądać się z brzegu. Budować mosty – blokować je. Rzucać kamieniami w kajakarzy – przyjaźnie do nich machać. Pić nad rzeką piwo – pić wino. Zarabiać na Wiśle – tracić na niej.

Witold Ginter, kapitan Żeglugi Śródlądowej i mechanik okrętowy pierwszej klasy, były wicemistrz Polski w sportach motorowych i założyciel elitarnej Grupy Interwencyjnej WOPR, od dziecka maniak Wisły zamieszkały na warszawskiej Pradze, trzyma na balkonie lornetkę i w wolnej chwili patroluje rzekę w polu widzenia od Saskiej Kępy po Starówkę. Na przykład teraz płyną trzy motorówki z komendy rzecznej policji.

Oho, widzę dochodzeniowca – melduje kapitan żonie.

Kiedy mieli psa, chodzili praskim brzegiem podziwiając naturalne landszafty i płosząc nadwiślańskich debili. Kapitan wie o rzece wszystko i gdy zwracał uwagę: pan nie skacze na główkę, tu na dnie leży przedwojenny most Kierbedzia, trzeźwi posądzali go o blef, a pijani specjalnie udawali się w podwodną misję, żeby most odnaleźć. Kiedyś Ginter z kolegą z WOPR uratowali obywatela, który spał zanurzony po pachy w Wiśle. Człowiek prosił, aby się odczepić, on zaczeka na odpływ.

Oho, ktoś się utopił pod mostem Śląsko-Dąbrowskim – donosi kapitan z balkonu.

Wisła dla przemysłu

Na lekcji geografii można się było dowiedzieć, że Wisła ma 1047 km, zaczyna się i kończy na terenie Polski, co czyni z niej rzekę narodową. Topi się w niej Marzannę z okazji wiosny, utopiła się w niej Wanda, która nie chciała seksu z Niemcem i kolega Darek ze Szmulowizny, który poszedł na ryby i zaczepiona o kamień sprężynująca żyłka wciągnęła go w otchłań. Chociaż Wisła uchodziła za przemysłowy ściek, śmierdziała i można było przejść całe warszawskie wybrzeże nie spotykając żywego ducha, liczna rodzina Darka zjadała złowione przez niego ryby.

Polityka 32.2004 (2464) z dnia 07.08.2004; Na własne oczy; s. 92
Reklama