W ostatnim kwartale minionego roku produkt krajowy brutto (PKB) wzrósł aż o 4,7 proc. W obecnym ten sam wskaźnik sięgnie zapewne 5 proc. Takich wyników nie mieliśmy od lat: produkcja przemysłowa bije rekordy (w styczniu wzrosła o 14,3 proc.), eksport kwitnie. Na tośmy wszyscy czekali i byłoby świetnie, gdyby nie jeden ponury paradoks: mimo wysokiego wzrostu gospodarczego nie spada bezrobocie. To prawda, że ostatni spektakularny jego wzrost (do 20,6 proc.) wynikał z uwzględnienia w statystykach (dane z ostatniego spisu powszechnego) faktycznej sytuacji na rynku pracy na wsi, ale stare wskaźniki też były porażające. Dobra koniunktura miała to zmienić. I nic. Ba, statystyki nie rejestrują wzrostu inwestycji, a nawet w porównaniu z kiepskim przecież 2002 r. spada liczba nowo rejestrowanych firm. Jak to tłumaczyć?
Ekonomiści przypominają, że jeszcze niedawno wydajność pracy w Polsce była bardzo niska. Z roku na rok się jednak poprawia. Większość wzrostu produkcji następuje dzięki nowym technologiom, lepszej organizacji pracy, większej dyscyplinie. Przez ostatnie lata zagraniczne firmy i inwestorzy wnieśli wiele do naszej kultury pracy i wymusili stopniową poprawę wydajności. Teraz znaczna część wzrostu produkcji następuje dzięki większej wydajności, a nie zatrudnieniu.
Z kolei przedsiębiorcy przypominają, że przy obecnych, niesłychanie wysokich, kosztach pracy (ocenia się, że w latach 1996–2000 przeciętne miesięczne wydatki pracodawcy na 1 zatrudnionego wzrosły blisko dwukrotnie) zatrudnianie kolejnych ludzi zupełnie się nie opłaca. Lepiej sięgnąć po godziny nadliczbowe, nawet podnieść pensje, kupić nowe maszyny i przede wszystkim poczekać, co tak naprawdę przyniesie nasze wejście do Unii. Obecne rozchwianie polityczne, kłótnie o plan oszczędnościowy ministra Hausnera, niepewność co do faktycznych obciążeń podatkowych, kolejne przesunięcie (aż do stycznia 2005 r.