Archiwum Polityki

Niegodziwcy mają dobre intencje

Rozmowa z rosyjskim reżyserem Andriejem Konczałowskim o królu Learze, prawosławiu, służbach specjalnych i generale Jaruzelskim

Janusz Wróblewski: – Jubileusz 60-lecia swoich urodzin Daniel Olbrychski postanowił uświetnić kreacją króla Leara w szekspirowskim przedstawieniu w pana reżyserii w warszawskim Teatrze na Woli. Musiał pana długo namawiać do tego przedsięwzięcia?

Andriej Konczałowski: – Zgodziłem się od razu, po pierwszej rozmowie telefonicznej. Daniel jest wybitnym aktorem, żałuję, że dopiero teraz mam okazję z nim pracować. Przyjąłem tę propozycję także dlatego, że coraz mniej pociąga mnie kino, a coraz bardziej teatr, szczególnie klasyczny.

Sądziłem, że bliższy jest panu film.

W ciągu 20 ostatnich lat zrealizowałem wiele spektakli i zaledwie parę filmów. Pracowałem u Georgio Strehlera w paryskim Theatre de’l Europe, w mediolańskiej La Scali reżyserowałem operę „Wojna i pokój” Prokofiewa, wystawiałem klasykę w różnych miejscach na świecie i za każdym razem bardzo przeżywam intymny kontakt z publicznością.

Jak pan ocenia współczesny teatr?

Tradycyjna kultura umiera. Wypiera ją zjawisko zwane postmodernizmem, polegające na świadomym rozbijaniu konwencji. W próżni kulturowej, jaka powstaje w wyniku tego niszczycielskiego procesu, każde klasyczne przedstawienie wygląda absurdalnie. Bardzo mnie to boli, ponieważ mój teatr opiera się na zakorzenieniu w europejskiej tradycji, która jest kwestionowana.

W „Ran” Kurosawy akcja „Króla Leara” rozgrywa się w XVI w. w Japonii. W klasycznej ekranizacji Kozincewa – na rosyjskim stepie. Peter Brook osadził fabułę szekspirowskiej tragedii w epoce Wilhelma Zdobywcy. O jakich czasach opowie pański „Lear”?

Szukamy z kostiumologiem i scenografem pewnej estetyki, która będzie związana z Szekspirem, ale nie z teatrem elżbietańskim.

Polityka 2.2006 (2537) z dnia 14.01.2006; Kultura; s. 64
Reklama