Sophie Scholl miałaby dziś 83 lata, gdyby jako studentka zachowywała się w III Rzeszy „normalnie”: odwracała wzrok od rasizmu, terroru, eutanazji, a potem wywołanej przez Hitlera wojny i ludobójstwa. Jednak wraz z przyjaciółmi z grona Białej Róży uważała, że musi publicznie przeciwstawić się nazistowskiemu szaleństwu.
Ta studentka biologii i filozofii, mieszkająca na stancji wraz z bratem Hansem, żołnierzem kompanii sanitariuszy, w grudniu 1942 r. miała 21 lat. Pod Stalingradem – gdzie walczył jej narzeczony – zanosiło się na klęskę. W styczniu 1943 r. propaganda miała za nic elementarne uczucie lęku o bliskich na froncie. W połowie stycznia gauleiter Monachium Paul Giesler mówił w auli uniwersytetu, że lepiej byłoby, gdyby studentki, zamiast zbierać podpisy w indeksach, co roku rodziły führerowi kolejnego żołnierza, a jeśli któraś jest na to za brzydka, to on chętnie oddeleguje do roboty swoich adiutantów. Po czym wybuchł tumult. Protestujące dziewczyny zostały zatrzymane w auli. Jednak studenci różnych fakultetów – wielu z nich w mundurach wojskowych – szarpiąc się z nazistowskimi funkcjonariuszami, esesmanami i wezwaną policją, uwolnili zamkniętych w auli komilitonów.
W nocy z 28 na 29 stycznia ulotki pojawiły się niemal równocześnie w Linzu, Salzburgu, Stuttgarcie, Augsburgu, Wiedniu i Monachium. Już pierwsze zdania trafiały w sedno: „Wojna zbliża się do nieuchronnego końca. Tak jak w 1918 r. rząd niemiecki stara się odwrócić uwagę mówiąc o rosnącej groźbie okrętów podwodnych, podczas gdy na wschodzie armie wciąż się cofają, a na zachodzie należy oczekiwać inwazji. W Ameryce zbrojenia jeszcze nie osiągnęły szczytu swych możliwości, ale już teraz przekraczają wszystko, co jest znane z przeszłości. Z matematyczną dokładnością Hitler prowadzi naród niemiecki w przepaść.