Czego spodziewał się Włodzimierz Cimoszewicz, składając wniosek o rozpatrzenie przez prezydium Sejmu wyłączenia z jego przesłuchania siedmiu członków orlenowskiej komisji śledczej? Być może minimum obiektywizmu i przyzwoitości ze strony swoich kolegów wicemarszałków. Jest bowiem sprawą oczywistą, że przynajmniej dwóch posłów śledczych – Roman Giertych i Zbigniew Wassermann – dało w przeddzień zaplanowanego przesłuchania dowody wyjątkowej stronniczości, daleko wykraczającej poza to, co jest zwykłą polityczną stronniczością. Z kolei na wyłączenie Antoniego Macierewicza marszałek nie mógł i nie powinien był liczyć: to właśnie Macierewicz wnioskował o jego przesłuchanie i trudno w takiej sytuacji pozbawiać wnioskodawcę szansy zadania pytań.
Rozstrzygnięcie tej kwestii okazało się jednak za trudne dla sejmowego prezydium. W widocznej desperacji wicemarszałek Józef Zych dawał nawet do zrozumienia, że tym problemem powinna się zająć cała izba. W końcu znaleziono rozwiązanie iście salomonowe. Nie dało się unieważnić bardzo wyraźnie sformułowanego przepisu i pięciu jednobrzmiących ekspertyz prawnych stwierdzających, że taką kwestię rozpatruje prezydium, ale udało się znaleźć prawny kruczek i oznajmić, że Cimoszewicz miał wprawdzie prawo odwołać się do prezydium, ale... wybrał zły moment. Powinien był wniosek zgłosić przed zaprzysiężeniem, a nie po nim. Wprawdzie wcześniej wnioski o wyłączenie zgłaszano po zaprzysiężeniu, ale widocznie Cimoszewiczowi jako świadkowi mniej wolno. Prezydium dla równowagi uznało jednak, że komisja w ogóle nie mogła jego wniosku głosować i powinna była sprawę przekazać prezydium. Prezydium większością głosu wicemarszałka Józefa Zycha nikogo w tej sytuacji nie wykluczyło, natomiast obie strony zganiło. Cimoszewicz przed komisją stanie, co już wcześniej zapowiadał, nie bardzo jednak wiadomo, w jaki właściwie sposób prezydium przywołało do porządku komisję łamiącą prawo.