Skazanie w szybkim trybie działacza Kampanii Przeciw Homofobii Roberta Biedronia za publiczne znieważenie katolików wzbudziło już krytyczne komentarze. Zastrzeżenia dotyczą zarówno zastosowanej procedury, jak meritum sprawy: karania za – choćby i niekoniecznie rozumne – oceny wygłoszone w debacie publicznej. Problem jednak także w czymś innym. Sprawa Biedronia to kolejny przykład każący się zastanowić, jak organy ścigania i wymiar sprawiedliwości RP obchodzą się z niektórymi przestępstwami, które mają – zgodnie z zasadą legalizmu – obowiązek ścigać z urzędu. Bo owszem, prokuratura wytacza działa przeciwko Biedroniowi, powołując się na art. 257 kodeksu karnego („Kto publicznie znieważa grupę ludności albo poszczególną osobę z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej albo z powodu jej bezwyznaniowości...”), a sąd go skazuje. Ale równocześnie, na przykład, ta sama prokuratura umarza śledztwo dotyczące rozpowszechniania jawnie antysemickich (potwierdzili to biegli) wydawnictw w mieszczącej się w podziemiach warszawskiego kościoła Wszystkich Świętych księgarni Antyk – czyli publicznego znieważania grupy ludności (pochodzenia żydowskiego) z powodu jej przynależności narodowej i wyznaniowej (tenże art. 257 k.k.). Więcej: sąd akceptuje tę decyzję.
Równie niejednolita polityka ścigania dotyczy choćby przestępstwa znieważenia głowy obcego państwa (art. 136 k.k.). Parę miesięcy temu sąd skazał za to Jerzego Urbana (był to pierwszy w Polsce wyrok z takiego zarzutu; sprawa trwa, bo naczelny „Nie” się odwołał). Poszło o tyleż prowokacyjny, co chamski felieton „Obwoźne sado-maso” na temat pielgrzymek Jana Pawła II. Z kolei krakowska policja w tym samym czasie straszyła uczestników pikiety przeciwko wizycie w mieście Władimira Putina procesami o znieważenie głowy państwa.