Jest taki obrazek, jak anioł stróż przeprowadza za rękę dziecko przez kładkę nad rwącym potokiem. Otóż nie dzieckiem, lecz 28-latkiem będąc, doświadczyłem pomocy trzech aniołów stróżów, a może jednego pod trzema przedstawieniami: Tadzia, złodzieja z Woli, lorda Jima z książki i wirusa żółtaczki, nie wiadomo skąd. Rok był 1968.
10 marca, tuż po szóstej rano, zapukano do drzwi naszego mieszkania w Ursusie. Dwa dni wcześniej milicja i „aktyw robotniczy” rozbili brutalnie wiec na Uniwersytecie Warszawskim, zaczynały się wydarzenia marcowe. W drzwiach stało dwóch panów w kapeluszach i ortalionowych płaszczach. Powiedzieli, że są z Komendy Stołecznej MO i mam się z nimi udać na przesłuchanie. Uspokajali, że na pewno zaraz wrócę. „Zaraz” trwało pół roku. Przy osiedlowej uliczce czekała Warszawa. Pierwsze dwa dni przesiedziałem w piwnicy Pałacu Mostowskich. Spotkałem tam dobrych znajomych – Aleksandra Smolara i Stanisława Gomułkę. Zapamiętałem zupę pomidorową z makaronem i pokiereszowanego na twarzy demonstranta. Sprali go, bo tłumaczył milicjantom, że jest fryzjerem, stąd brzytwa, którą przy nim znaleźli. Nie przekonał ich, że kamienie, które miał w kieszeni, służyły do jej ostrzenia.
Tadzio
12 marca w solidnym szoku, bo z sankcją prokuratorską na trzy miesiące, wsadzili mnie do więziennej karetki i znalazłem się pod celą w więzieniu śledczym na Rakowieckiej. Było długo po zgaszeniu świateł. Wyrwane ze snu i oślepione spoglądały na mnie z prycz nieznajome twarze. Jedna z nich należała do anioła stróża. Po dwóch dobach w piwnicy usnąłem błyskawicznie. Obudził mnie przeraźliwy dźwięk dzwonka i prawie od razu usłyszałem chrzęsty kluczy w zamkach i trzaski odsuwanych zasuw, typowy początek dnia w kryminale. Z moich współtowarzyszy ważny jest tylko Tadzio, zawodowy złodziej z Woli, zwalisty, o nalanej twarzy, mógł mieć pod czterdziestkę.